Szóstak Zygmunta

 

 

Rok 1627.Czasy koni, wozów i pięknego złota

Hans podawał właśnie wielką skrzynię z ceramiką swojemu kamratowi Gotfrydowi. Ten odstawiwszy ciężki pakunek zaczął sączyć ciepłe, ohydne, ale złociste piwo ze swojego wielkiego kufla. Gęsta piana powoli ściekała mu po rudawej brodzie. Hans tylko przystawił dzban do ust i wykrzyknął:

- Co to za świństwo ?!

- Hans! – odparł Gotfryd – to jest przecież najznakomitsze piwo jakie można było dostać, sprowadzone aż z odległego Stettina!

Było ciepłe popołudnie w małym mieście Arswalde na północy Brandenburgii. Słońce oblewało promieniami wielką, górującą nad miastem wieżę ewangelickiego kościoła. Dwaj starzy przyjaciele ciągle popijając napój gawędzili o ważnych dla siebie sprawach.  Chociaż handel kwitł , a co chwile podchodzili do nich nowi klienci, jednak oni czekali na prawdziwego odbiorcę. Kiedy już kompletnie się nudząc „doszli” do porównywania smaków piw Hans zauważył dziwny orszak zmierzający w ich kierunku. Ponieważ trwała wojna kamraci pomyśleli, że to...atak. Dopiero po chwili dotarła do ich świadomości wiadomość, że wojska to to nie są ponieważ składają się z czterech ludzi i siedmiu obładowanych koni.

- To jacyś kupcy! – ucieszył się Hans, unosząc ręce w dziwnym geście tryumfu.

- Tak! Tak! Słyszałem nawet, że często zaczynają tu przybywać handlarze z Polski! – odparł Gotfryd.

I rzeczywiście po kilku minutach oczekiwania i nerwowego zagryzania warg ujrzeli przed sobą grupę młodych lecz nieco grubawych mężczyzn. Wyglądali na zmęczonych, jednak jeden podszedł do Hansa i łamaną niemiecczyzną powiedział:

- Witamy! Przybywamy tutaj z rozkazu naszego Pana Zygmunta, króla Polski i Szwecji! Dotarliśmy tutaj, aby zaopatrzyć się w niezbędne artykuły. W zamian ofiarowujemy Wam przeróżne dobra. Gotfryd do tej pory z zaciekawieniem i zdziwieniem przysłuchujący się majestatycznej przemowie mężczyzny, zaczął zachwalać swoje artykuły. Gliniane naczynia o dziwo łatwo sprzedały się polskim przybyszom. Jednak....musieli oni czymś zapłacić. Polak – ten najmniejszy i najgrubszy sięgnął do swej sakiewki, wyciągnął srebrną monetę, którą wręczył  Hansowi  i zapytał:

- Chcecie to?

Niemiec rzuciwszy oko na średnią monetę, na której wybity był śmieszny człowieczek z bródką, parsknął:

- Phi! Srebro! Na co to nam się przyda?! – cisnął srebrny krążek prosto w krzaki. Za zapłatę wziął sobie polskiego konia. Polacy poszli dalej, Niemcy wrócili do swojego „biznesu” jednak wszyscy zapomnieli o małym krążku metalu, który spoczął wśród krzewów i ziemi.

Lata mijały, miasteczko przeszło z rąk niemieckich do polskich, przeminęło już wiele pokoleń. Jednak „skarb” czekał na swojego odkrywce już ciągle i nieprzerwanie od ponad 350 lat...

 

Rok 2000. Czasy komputerów, samolotów odrzutowych i ... tandetnego plastiku.

            Mróz utworzył na szybach piękne mozaiki, chociaż zima była w pełni, śniegu nie było nawet w planach natury. Siedziałem w klasie kochanej podstawówki dygocąc z zimna. Ktoś chyba zapomniał włączyć ogrzewanie? Nagle, przeraźliwie zaburczał zepsuty szkolny dzwonek. Koniec lekcji! Można wreszcie iść do ciepłego domu. Więc z charakteryzującą mnie powolnością poszedłem najpierw  do szkolnej szatni, aby się ubrać. Jak na nieszczęście nigdzie nie mogłem znaleźć mojej czapki z pomponem z której nabijała się cała szkoła. Nagle do pomieszczenia wbiegł chudy chłopak i zaczął piszczeć jak ruski odrzutowiec podczas lądowania:

- Gruby! Gruby! Mam twoją czapkę!

Chcąc – nie chcąc musiałem pobiec  za nim jak byk podczas Corridy. Wchodząc płynnie w zakręty i wijąc się jak wąż w tym szaleńczym pościgu dotarłem, aż na szkolne boisko, gdzie jak się później okazało leżał skarb, mój sssskarb.  Tymczasem niczego nieświadomy biegłem szaleńczym tempem, wytężając wszystkie swoje mięśnie, kiedy już prawie osiągnąłem prędkość dźwięku zabrakło mi sił. Organizm „grubego” po prostu odmówił posłuszeństwa. Podparłem się rękoma o kolana, zwiesiłem głowę i ciężko dysząc....ujrzałem przed nosem mały brązowy krążek. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapomniawszy o zmęczeniu i czapce, zacząłem przeglądać i wycierać kawałek metalu który przypominał monetę. Najpierw ujrzałem datę 1624 i kolejno napisy po łacinie „Zygmunt III, król Polski”. Właśnie znalazłem cząstkę historii skrywaną w ziemi od ponad 350 lat, właśnie odkryłem monetę która przechodziła z rąk do rąk ludziom których znamy tylko z opowiadań, ludziom zupełnie innym nam. Możliwe że to ją wyrzucił Hans kilkaset lat temu!

            Chociaż moneta była warta kilkanaście złotych, nie to było dla mnie ważne. Najważniejsze było to że dowiedziałem się, że  poznawanie i odkrywanie takich wspomnień z kart historii może być fascynujące i bardzo ciekawe. A co najważniejsze nauczyłem się, że „Nigdy nie wiadomo co, jak i kiedy znajdziesz” .

 

 

KamYk

Choszczno, 2 sierpnia 2003 roku, godzina 4:00 nad ranem

 

Druga część opowiadania jest jak najbardziej prawdziwa i wypraszam sobie insynuacje że „monety nie leżą na wierzchu” ;-)