Witam
Jasne. Tak jak piszą poprzednicy - znalezienie takiej monety w tym miejscu nie jest niczym sensacyjnym. Pojedynczy przedmiot mógł się tam znaleźć w zupełnie przypadkowy sposób.
Znana jest mi ewidentnie średniowieczna miejscówka, na której wyskoczyła rzymska monetka, ale to nie znaczy, że koniecznie był tam kiedyś obóz rzymskich legionistów ;)
Dziennikarze może są winni, ale archeolodzy też nie są bez winy. Zna kilku i wiem, że wyszukują najdziwniejsze konstrukcje myślowe i zdaniowe, żeby "sprzedać" dorobek sezonu w mediach. Przecież tego burmistrza, czy starostę, co dał archeologom paru robotników w ramach robót interwencyjnych albo dołożył 15 tys. zł do badań z kasy miasta czy powiatu trezba utrzymać w przekonaniu, że na jego terenie dzieją się sprawy najważniejsze, które warto wspierać. "Nasze małe miasteczko będzie teraz znane na całym świecie!" - zakrzyknie pan burmistrz przemawiając do "Panów Rady" (rady miasta) ustalając budżet na następny rok.
Archeolodzy postępują więc w taki sposób, żeby było sensacyjnie (na użytek mediów) ale prawdziwie (na użytek swego środowiska). Opisują więc dzienikarzom swoje dokonania i znaleziska jako "jedyne w swoim rodzaju", "jedyne w Polsce", "jedyne w świecie" itd. Jak przychodzi do konferencji prasowej poddsumowującej sezon albo stanowiskom, to wyciągają np. znalezioną tam siekierkę o długości 94,6 mm i mówią, że nigdy dotąd na świecie nie znaleziono dokładnie takiej.
Gdyby ktoś był wnikliwy, to dowiedziałby się, że dotąd w Polsce i na świecie znajdowano siekierki o bardzo zbliżonych wymiarach, np. 94,5 mm albo 95 mm, ale dokładnie takiej co do milimetra, to nie. I to jest srtwierdzenie prawdziwe, a koledzy ze środowiska wybaczają takie jajca, bo co innego popularne media dla zwykłych ludzi, a co innego pisma fachowe - tam takie numery nie przeszłyby. Trochę przesadzam, (ale tylko trochę), żeby pokazać mechanizm, jak się to robi, czyli know-how w relacjach archeolog - dziennikarz.
Do tego momentu ująłem istotę rzeczy i więcej czytać nie trzeba, chyba że dla pogłębienia tematu, więc dodam niezobowiązująco:
Dziennikarz przy odrobinie złej woli rozmówcy może być robiony w bambuko, bo nie zna się na wszystkim. Tego samego dnia jedzie ze stanowiska archeologicznego do fabryki cementu i musi wiedzieć co to są wyniki EBIDTA, zysk netto i amortyzacja, i czy 800 mln ton cementu portlandzkiego rocznie to dużo, czy mało.
Opiera się to wszystko na pewnym zaufaniu do źródła informacji. Oczywiście prezes takiej spółki może wmówić dziennikarzowi, że jego firma wyprodukowała w tym roku 60 ton cementu i to jest drugi wynik na świecie, ale pan prezes wyjdzie na balona, gdy pójdzie to w mediach. Innymi słowy tego typu informacje opierają się na instynkcie samozachowaczym informatora, który jeśli jest zdrowy na umyśle nie strzela sobie samobója. Osoby takie jak archeolog na państwowej posadzie, władze poważnych firm, urzędnicy itd. darzy się pewnym kredytem zaufania i nie sprawdza każdego ich zdania. Oni są osobami zaufania publicznego. Co innego gdy naszym informatorem jest zupełnie prywatna osoba.
Piszą o instynkcie samozachowawczym informatorów, bo przecież wszystkiego na dziennikarzy zwalić nie można. Czesto zdarza się, że jakiś pan twierdzi po publikacji, że tak nie powiedział, ale jak dziennikarz wyciąga taśmę z rozmowy, to klient zmyka z podkulonym ogonem. Tyle, że kolegom dalej opowiada, że to kretyni dziennikarze tak przekręcili.
Przepraszam, że napisałem tak dużo, ale trochę znam temat
:pa
Test[/list]
|