Super trafienie

 

   Obwód Twierdzy Przemyśl liczy ponad 44 kilometry. Łącznie z przedpolami to spory kawałek do przekopania i chciałbym mieć tyle złotówek ile saperek połamano przy przeszukiwaniu fortów, polowych baterii i kilkuset kilometrów okopów. Co roku, kiedy tylko zejdą śniegi w teren ruszają tabuny kopaczy, zorganizowane i zmechanizowane brygady od szamb, samotnicy i nawiedzeni naukowcy. Gdzieś tak po środku tej modelarni jestem ja i Piotr, mój 23 letni syn. Bawimy się w to od lat i mamy już spore zbiory, kilka wystaw i publikacji na koncie ale szukamy dalej.

     Początek listopada. Ciepło, przymrozków jeszcze nie było więc pakujemy sprzęt i ruszamy w teren, w okolice fortu VII Prałkowce, zaledwie 6 kilometrów od centrum Przemyśla. Wprawdzie schodziliśmy tam już każdy krzaczek, ale lśniące bukowe liście oblepiające ziemię doskonale pokazują ukształtowanie, więc jak tu nie skorzystać z okazji. Obaj wyznajemy zasadę, że każdy kawałek metalu jest cenny. Jeżeli nie jako eksponat do kolekcji to jako informacja o tym co tutaj się działo i kto tu był - jako ślad po człowieku. To wyznacza nam metodę i rytm pracy.

    W dwie godziny zaliczyliśmy kilkanaście bezwartościowych odłamków, sporo śrutu szrapnelowego (nazywanego przez profanów kulkami muszkietowymi), trochę łusek z manlichera i jeden pocisk z Werndla. Razem kilkadziesiąt wykopanych, zasypanych i zamaskowanych dołków. Rozmiękła glina, kamienie i korzenie nie zachęcają do kopania. Zawracamy. Dwadzieścia metrów od fortecznej drogi, będącej dzisiaj, bardzo popularną wśród mieszczuchów trasą spacerową jest sygnał. Niewielki ale dość rozległy. Najpierw sondujemy nożem – cisza. Odsuwamy wierzchnią warstwę i zaczyna się machanie saperką. Znowu te cholerne kamienie i korzenie. Piotr zaczyna się łamać i twierdzi że dla jednej łuski z  manlichera nie będzie przekopywał pół lasu. Miał rację bo „wychodzą” manlichery. Jeden, drugi, trzeci. Naboje leżą luźno rozsypane na różnych głębokościach, jakby przemieszane z ziemią. Takiego ułożenia jeszcze nie spotkaliśmy. Wybieramy je spomiędzy korzeni. Dwa lub trzy są lekko wgniecione, z kilku pogubiły się pociski. Kończą się na głębokości pół metra. Obaj jesteśmy utytłani w glinie po wąsy i mamy coś ze trzydzieści naboi. Bywa i tak. Na wsiakij słuczaj wpychamy sondę do dołu. Sygnał jak z T-34, mało nam uszu nie urwie. Zaczynamy kopać na zmianę. Siedemdziesiąt centymetrów i nic a sygnał jest. Sprawdzamy burty - cisza . Trzeba kopać głębiej.  Każdy kto machał saperką, wie jak się ryje na osiemdziesięciu centymetrach, w dole o średnicy 50 cm i do tego te kamienie jak rodzynki w cieście. Wreszcie jest. Wygląda jak trzonek od saperki, nawet tak samo zakończony gałką, tylko że żelazny. Ani drgnie. Leżymy na brzuchach z głowami w dole i zapamiętale wybieramy rękami ziemię. Gdyby wtedy przyszedł leśniczy miałby ułatwione zadanie. Leśniczego na szczęście nie było ale kiedy wysunęliśmy się z dołu żeby złapać oddech zobaczyliśmy stojącą na drodze grupę spacerowiczów. Eleganccy, w białych adidasach i jasnych dresach, z dogiem arlekinem stali nieruchomo z wyciągniętymi głowami i patrzyli na nas. Nie wiem co mogli sobie pomyśleć widząc najpierw tylko ruszające się odwłoki i nogi wystające ze zwałów gliny a potem dwóch facetów oblepionych żółtą mazią. Postali, popatrzyli i sobie poszli a myśmy znowu zanurzyli się w dole. Odkopaliśmy jeszcze trochę i zaczęło to wyglądać na jakiś uchwyt, czy rękojeść, nawet poniżej gałki były jeszcze ślady skóry, ale dalej  toto ani drgnęło. Ostrożnie grzebiemy dalej. To coś jest umocowane do większego, kanciastego kawałka metalu, który po przetarciu ręką błyszczy jak wypolerowane złoto.

    Ktoś kto kopał, doskonale wie co się w takiej chwili czuje. Skok adrenaliny, zmęczenie mija i wyobraźnia zaczyna pracować na najwyższych obrotach. Powoli odsłaniamy dalszą część żelaznego uchwytu, który okazuje się dwuramienną dzwignią osadzoną na osi w jakimś większym urządzeniu. Teraz pracujemy w dole na zmianę. Wreszcie Piotrowi przypada zaszczyt wyciągnięcia tego. Błyszczący, nieregularny blok mosiądzu z jakimiś deklami, śrubami i ślimacznicami waży kilkadziesiąt kilogramów. Ki czort ? Siedzimy nad skarbem i medytujemy. Lity mosiądz, precyzyjne wykonanie, dobrze widoczne numery bite na większych elementach. Wygląda to na część od działa.

    W dole dalej jest sygnał – czy nie za dużo tych wrażeń na raz? Wykopujemy dwa pełne pierścienie, takie same jak ten wmontowany w wyciągnięte przed chwila urządzenie. To jeszcze nie koniec. Wyciągamy podłużny mosiężny przyrząd  z podziałkami. To na pewno jest celownik. Wracamy do dołu. Cisza. Koniec skarbów. Maskujemy ślady naszej roboty i ciągniemy skarby do auta zaparkowanego kilometr dalej. W domu czyszczenie i literatura.

Już wiemy, że znaleźliśmy zamek do austriackiego działa wz. M 75 kaliber 90 mm, odpalanego bocznym zapłonem, oraz zapasowe tuleje dystansowe i celownik. Jednak miejsce w którym zaleźliśmy skarby ( 100 m od baterii i 20 m od drogi) oraz ich ułożenie w ziemi nie daje nam spokoju.

    To mogło być tak: rok 1915. 21 marzec, 93 dzień oblężenia. W gabinecie dowódcy generała Kusmanka trwa narada sztabu. Dowódcy odcinków kolejno składają raporty o fatalnej sytuacji. Główny kwatermistrz melduje, że racje żywnościowe wystarczą tylko na dwa dni. Zapada decyzja o poddaniu Twierdzy. W ostatnim rozkazie dowództwo nakazuje zniszczyć wszelki sprzęt, wystrzelać resztę amunicji a potem wysadzić działa i forty. Jeszcze tej nocy rozkaz dociera do dowódcy baterii usytuowanej na zapolu Fortu VII Prałkowce. Artylerzyści nie mając materiału do wysadzenia działa, wymontowują z niego zamek i celownik. Wsadzają do przeznaczonej do tego skrzyni z częściami zapasowymi i odchodzą w kierunku drogi. Po stu metrach kopią dół, zsypują do niego zawartość skrzyni. Zasypują i jednocześnie opróżniają ładownice z resztek naboi. Mija 86 lat i my kopiemy w tym miejscu, czyż nie jest to super trafienie.