Odyseja Ukraińska 2003



Nie strielat! Ja turist iz Polszy, Ja nicziewo płochowo nie zdiełał! – Uzbrojeni w tę magiczną formułę, natychmiast po zaliczeniu wszystkich egzaminów na uczelni 24 czerwca wraz z kumplem Bartkiem wsiedliśmy na dworcu PKS w Krakowie do międzynarodowego autobusu mającego unieść nas w kierunku pięknego galicyjskiego miasta – pełnego legend i historii Lwowa. Pobyt nasz na Ukrainie trwać miał dwa tygodnie i miało to być połączenie zwiedzania z poszukiwaniem „skarbów”. Wkrótce jednak okazać się miało, że w obliczu niezwykłych atrakcji jakie ten kraj nam zaserwował nasz pobyt przedłuży się ponad dwukrotnieJ.

Przez całą zimę przygotowywaliśmy się do wyjazdu czytając odpowiednią literaturę i wyszukując wszelkie informacje o działaniach wojennych na interesującym nas obszarze. Z zebranych materiałów wyłaniał się obraz ziemi obiecanej, mlekiem, miodem i fantami płynącej. Wytypowaliśmy wiec kilka wiosek dogodnych do założenia baz wypadowych oraz kilkanaście szczytów górskich do sprawdzenia.

Nocna podróż klimatyzowanym polskim autobusem w którym poza nami było jeszcze tylko dwoje Polaków przebiegła bez większych atrakcji. Granicę przekroczyliśmy szybko, uzyskując przy okazji w paszporcie piękną czerwoną pieczątkę na powitanie. Lwów powitał nas wschodem słońca na bezchmurnym niebie i samolotem-kometą zwiastującą nasze przybycie i przyszłe przygody. Po godzinie oczekiwania na dworcu zdezelowany sowiecki autobus wśród kwiku podróżujących weń prosiąt zabrał nas poprzez prawie nie zmienione od międzywojnia galicyjskie miasteczka w kierunku oddalonych o ponad 100km gór. Pogranicze Bieszczadów Wschodnich i Gorganów to góry jakże inne od znanej nam do tej pory polskiej części Bieszczadów. Zbocza bardzo strome, często pokryte rumoszem skalnym, szczyty niejednokrotnie przekraczające wysokość 1400m.n.p. oraz rozległe pofałdowane doliny tworzą dość egzotyczny dla nas krajobraz. Pasące się w lasach(!) nieraz na samych szczytach gór na wpół dzikie, bojące się ludzi krowy oraz biegajace po połoninach wielkie stada koni dopełniają tego wrażenia.

 

Zwiedzanie i dłubanie (ale efekty marne)

 

Na początek zwiedzanie! Jedziemy do Budniszcza zobaczyć najsłynniejsze w przedwojennej Polsce naturalne formacje skalne. Skały w Budniszczu zwane też skałami Dobosza, to ogromne dochodzące nawet do kilkudziesięciu metrów ostańce skalne wyrastające ponad otaczający je las. W skałach tych znajdują się wykute ludzką ręką groty-schronienia, w których jak głosi legenda ukrywał się wraz ze swoją bandą ukraiński rozbójnik Dobosz. Był on odpowiednikiem naszego Janosika – szlachetnym rozbójnikiem, który rabował bogatych i wspomagał biednych. Oczywiście wycieczka nie mogła odbyć się bez wykrywacza w plecaku i tu niespodzianka! Pomimo iż nie spodziewaliśmy się żadnych spektakularnych odkryć, w pobliżu skał odnależliśmy miejsce upadku zestrzelonego Sowieckiego myśliwca z okresu ostatniej wojny! Niestety teren był dokładnie przeszukany przez miejscową ludność w poszukiwaniu przydatnych w gospodarstwie części i z samolotu zostały tylko drobne fragmenty blach oraz klapka z wlewu paliwa. Następnego dnia sprawdzamy informację o walkach

 


Mogiła Strzelców Siczowych


Zabrane na pamiątkę części samolotu

 

w okolicy, oddziału Ukraińskich Strzelców Siczowych. Oddziały Strzelców Siczowych złożone były głównie z dezerterów z armii carskiej pragnących pod sztandarami Franciszka Józefa walczyć o wolną Ukrainę i ich status w armii austriackiej był bardzo podobny do Legionów Polskich. Istotnie na wskazanej nam przez mieszkańców górze znajduje się ukraińskie Miejsce Pamięci Narodowej – okazała mogiła Strzelców Siczowych a w odległości kilkudziesięciu metrów od niej, granią ciągną się rzędy okopów. Wszędzie znajdujemy masę łusek i naboi do karabinów Werndla (widocznie nie tylko Legiony Polskie miały problem z wyposażeniem w starą broń). Na osłodę wyciągam jeszcze sztylet – żołnierską samoróbkę i ładownicę pełną doskonale zachowanych naboi do Werndla. Poza tym, niestety nic więcej, a na dodatek okopy bardzo zaśmiecone są różnymi puszkami itp. pozostałościami po turystach, co skutecznie zniechęca do poszukiwań. Widząc, że w tej okolicy nie osiągniemy zamierzonego sukcesu przenosimy się dalej.

Ponieważ do interesującej nas miejscowości autobus dojeżdżał niestety tylko dwa razy dziennie a od głównej drogi pozostało nam do przejścia zaledwie kilkanaście kilometrów, wędrujemy usianą przydrożnymi cmentarzami wojennymi doliną. Dotarliśmy do wsi rozciągniętej u stóp głównego działu Karpat, zabudowanej wyłącznie drewnianymi domami z których

 


Jeden z przydrożnych cmentarzy


Wieś z lotu ptaka (czyli z wysokiej góry ;))

 

 wiele posadowionych na wysokich kamiennych słupach wyglądało niczym wyjęte z kreskówki domki  Baby-Jagi. Gdy znaleźliśmy kwaterę było już późne popołudnie, nie pozostało nam zatem nic innego jak wycieczkę do lasu odłożyć na dzień następny a wieczór spędzić na „rozpoznaniu” w miejscowym barze. Po krótkiej wymianie uprzejmości z miejscowymi i przedstawieniu celu naszego przyjazdu poinformowano nas, że owszem w pobliżu znajduje się doskonałe miejsce do poszukiwań – niemiecki cmentarz wojskowy, położony w lesie na jednej z gór, który jak stwierdzili „możecie sobie rozkopać, a jak chcecie to was tam zaprowadzimy i pomożemy kopać”(!) Wyjaśniliśmy jednak uczynnym Panom, że nie interesują nas takie miejsca ponieważ nie lubimy iść na łatwiznę i wolimy poszukać sobie rzeczy porozrzucanych wokół okopów.J Następnego dnia czekała nas mała niespodzianka otóż doświadczyliśmy na własnej skórze jednej z przyczyn porażki Wehrmachtu w kampanii rosyjskiej. Po nocnym deszczu wiejska bita droga, która jeszcze wieczorem po przejeździe każdego samochodu na wiele minut zasnuwała się tumanami kurzu zamieniła się w błotnisty potok, w którym grzęźli ludzie i pojazdy. Nie powstrzymało to nas jednak od marszu i po ponad dwugodzinnym podejściu na mierzącą prawie1300m.n.p., wielokrotnie szturmowaną przez doborowe pułki Heskiej piechoty górę doznaliśmy wielkiego rozczarowania. Okazało się bowiem że Ukraińcy nie gęsi i swoje wykrywki mają i teren jest przekopany. Kto tego nie widział ten nie jest w stanie wyobrazić sobie co znaczy naprawdę przekopany teren. W lesie, wyglądającym jak po ataku potwornych kretów-morderców (powyrywane były nawet mniejsze drzewa, które miały nieszczęście wyrosnąć na okopie) nie było kompletnie NIC! Wyzbierane było wszystko do ostatniej łuski i ostatniego sygnału! Pod ocalałymi drzewami walały się tylko – niczym kpina z tych, którzy przyszli za późno – pasy ze śladami po ściągniętych klamrach, ładownice, szelki skórzane, wreszcie resztki pikelchaub pozbawione wszystkich mosiężnych elementów. Na domiar złego wysiadł mi wykrywacz i od tej pory musieliśmy szukać na zmiany mając do dyspozycji tylko sprzęt Bartka. Po całodziennych poszukiwaniach nędznych resztek powróciliśmy do domu gdzie dowiedzieliśmy się iż we wsi mieszka taki jeden, który gania po okolicy szukając militariów. Niestety aktualnie gdzieś wyjechał i nie udało nam się z nim zapoznać. W następnych dniach sprawdziliśmy wszystkie inne okoliczne góry, niestety również przekopane, a ostatniego dnia wybraliśmy się na główny dział Karpat, którego grzbietem ciągnęła się ogromna licząca prawie 30 kilometrów połonina! Wspaniałe rozciągające się z niej widoki oraz całe pola pysznych jagód zrekompensowały nam częściowo kiepskie efekty poszukiwań. Na pożegnanie ludzie u których mieszkaliśmy opowiedzieli nam historię, jak to na początku lat dziewięćdziesiątych wielu miejscowych mężczyzn jeździło do pracy w kopalniach uranu na Syberii. Przywozili ze sobą oprócz zarobionych pieniędzy, także skradziony uran, po który do wsi przyjeżdżali „turyści” z Polski. „Turyści”ci, płacili dolarami a zakupione za swoje dolary „pamiątki” wywozili dalej na zachód...J

 

                 

                  Widok z połoniny

 

                                                                                     Przez szczyty Karpat do gwiazd

 

            Nadszedł czas opuszczenia gościnnego „Centrum Handlu Uranem” i udania się dalej – do Grabowca. Nie było to jednak takie proste, wieś ta bowiem leży w głębokiej otoczonej górami dolinie i prowadzi do niej tylko jedna , biegnąca wąskim jarem droga. Dostać się tam można było na dwa sposoby: albo autobusem objeżdżając kilkadziesiąt kilometrów, albo pieszo przez góry. Wybraliśmy oczywiście tą drugą metodę. W miarę zbliżania się do celu nasze napięcie rosło. W mijanym lesie gęstniała sieć okopów i ziemianek, w ścieżce im bliżej wsi – tym więcej pojawiało się łusek, odłamków i kulek do szrapnela. Wreszcie otwarła się przed nami rozległa pofałdowana dolina pełna chaotycznie rozrzuconych przedwojennych domów. We wsi znajdował się także malutki skąpo zaopatrzony sklep, który otwierano tylko dwa razy dziennie na czas potrzebny do obsłużenia tych, którzy akurat przyszli. (Ze sklepu tego w trakcie naszego pobytu udało nam się wykupić cały zapas piwa, chipsów, wafli, konserw, wody mineralnej, czekolady i ciastek i w ten sposób dość poważnie zachwialiśmy lokalną gospodarką. W sklepie gdy wyjeżdżaliśmy została tylko wódka, kawa, papierosy i kilka butelek lokalnego przysmaku – napoju gazowanego o smaku tortu.) Do Grabowca wkroczyliśmy główną hmm... „ulicą” noszącą szumną nazwę „Bulwar Grabowiecki”. Przy bulwarze tym znajdował się oczywiście najważniejszy we wsi budynek czyli opisany wyżej sklep, a wokół sklepu w samym centrum wsi zachowane do dzisiaj okopy! Pozostałą część dnia spędziliśmy na poszukiwaniu dogodnej kwatery i poznawaniu miejscowych ludzi. Najpierw poznaliśmy kobietę o żelaznych szczękach, która całe uzębienie miała wykonane ze... stali nierdzewnej i mieszkała w jednym z najwyżej położonych we wsi domów, w którym oprócz niej żyły także dwie oswojone nornice. Poznaliśmy też naszą sąsiadkę – Panią Doktor Pleśń. Pani ta zaprosiła nas na placek z jagodami i podała go do stołu na tak zapleśniałej desce, że wyglądało to, jakby placek leżał na zielonej futrzanej rękawiczce. Cóż, wybierając się na Ukrainę trzeba być przygotowanym na tego typu serdeczne przyjęciaJ. Po znalezieniu noclegu, zrobieniu zapasów jadła i napojów na kilka dni i smakowitym placku popitym świeżym mlekiem u Pani Doktor, udaliśmy się na spoczynek by zebrać siły do walki na następny dzień.

Rano po zjedzeniu szybkiego śniadania, co sił pędzimy na górującą nad okolicą Makiłkę. Jest to wyraźnie odznaczony, dogodny do obrony szczyt, u podnóża tak stromy, że aby dało się nań wyjść trzeba chwytać się rosnących na zboczach drzew. Po przejściu kilkudziesięciu metrów zbocze staje się mniej strome, zato wszędzie wokół pojawiają się ogromne leje po pociskach kalibru 305 i 420mm. To efekt działania dzielnej pruskiej artylerii. Widać, że w czasie walk musiała tu być istna „kraina wirującej stali”. Co ciekawe na głównych pozycjac odłamków artyleryjskich  jest  zdecydowanie  mniej, a śladów artylerii  ciężkiego kalibru  nie  ma  prawie w ogóle. Na  zboczu  znajduje się także pięknie odnowiony w  ostatnich  latach 

 


Nasz mały raj i ziemia obiecana - Grabowiec


Cmentarz na Makiłce

 

cmentarz, na którym spoczywa ponad trzystu żołnierzy poległych w tej bitwie. Wkrótce po wyjęciu wykrywaczy znaleźliśmy pierwsze budzące wyobraźnię ślady walk. Obok złamanego rosyjskiego bagnetu i stalowej klamry zastępczej leżały odłamki niemieckiego granatu ręcznego. Teraz znaleziska zaczęły sypać się jak z rękawa. Co jeden z nas znalazł, to drugi zaraz znajdował to samoJ, Bartek znalazł kindżał rosyjski wz.1905, ja zaraz znalazłem drugi, jak ja znalazłem klamrę pruską to Bartek zaraz znalazł kolejną i tak dalej. W sumie tego dnia znaleźliśmy między innymi: niemiecką pancerną płytę okopową, dwa rosyjskie kindzały, dwa rosyjskie kociołki i menażkę, kilka bagnetów rosyjskich oraz niemieckich wz. 05, niemiecki czekan wojsk górskich i kilka pięknych mosiężnych klamer do pasów. Zadowoleni z owocnie spędzonego dnia, wieczorem powróciliśmy do wsi. Pozostała nam tylko kąpiel w zimnym górskim potoku, kolacja i do spania. Moje dobre samopoczucie zakłucało tylko to, że nie znaleźliśmy dotychczas ani jednej pikelchauby, na których znalezienie bardzo liczyłem. Bartek co prawda uparcie twierdził, że na pewno jakąś znajdziemy w najbliższych dniach, ale mnie nie bardzo chciało się w to wierzyć (jak się później okazało to On miał rację! I to bardziej niż ktokolwiek z nas się spodziewał!).

Następne dni przeznaczyliśmy na zbadanie położonego obok wielkiego masywu Klewy. Cała grań zryta była gęsto połączonymi liniami okopów broniących stromego podejścia na szczyt. Wszędzie walały się ogromne ilości wystrzelonych łusek karabinowych, oraz porozrzucane oporządzenie żołnierskie, i znowu plecaki nasze obciążyły kolejne klamry, bagnety, kociołki i manierki. Najciekawszą znalezioną tam rzeczą był drugi już sztylet okopowy z rękojeścią wykonaną z doskonale zachowanego rogu jelenia. W kolejnym dniu – dniu opalania, degustacji ukraińskich piw i kąpieli podjęliśmy decyzję, że Klewę zostawiamy na następny raz a do końca wyjazdu penetrujemy Makiłkę. Następny dzień poszukiwań zaczął się dość niepozornie od znalezienia jednej niemieckiej klamry, poczym długo nikt nic nie mógł znaleźć. Nagle między drzewami nieco poniżej grani zamajaczył zygzak okopu. Padła szybka decyzja – schodzimy niżej – no i zaczęło się! Zaczęło się od znalezienia przezemnie niemieckiego bagnetu zastępczego z mosiężną rękojeścią. Bagnet był w stanie bardzo dobrym, i była to wersja, której do dziś nie mogę znaleźć w żadnej fachowej publikacji! Nie minęło piętnastu minut a Bartek krzyczy – mam pikelchaubę! Gdy przybiegłem z dołka spoglądał już na mnie charakterystycznie wyprofilowany mosiężny orzeł. Nie dość tego, po odkopaniu dalszego fragmentu okazało się, że nie jest to żadna zwykła pikelchauba skórzana czy filcowa ale bardzo rzadki egzemplaż wykonany w całości ze stali! Na dodatek w doskonałym stanie, zachowane nawet było prawie 50% lakieru a w środku widniała wyraźna pieczątka z datą 1914. Chwilę potem, znalazłem kolejną pikelchaubę, tym razem jednak zwykłą „filcówkę” zato z pięknie zachowanym złoconym orłem i mosiężnymi okuciami. Po następnych 20 minutach poszukiwań trailiśmy miejsce, gdzie przed nasypem okopu leżało masę plecaków, ładownic, pasów z klamrami i innego oporządzenia. Z tej masy śmiecia wygrzebałem kolejny rarytas – niemiecki bagnet wzór 1860 do karabinu Dreysego. Ten ponad półmetrowej długości bagnet leżał w skórzanej pochwie z mosiężnymi okuciami. Na jednym z nich wybity był numer i inicjały, świadczące o tym, że bagnet ten używany był w jednym z pułków artylerii lekkiej.

 


Jedna z „filcówek”


Pikelchauba w objęciach znalazcy


„Mam pikelchaubę!”

 

Kolejny dzień miał być ostatnim dniem naszego i tak już przedłużonego ponad wszelką miarę wyjazdu i nazajutrz mieliśmy wracać do kraju. Wyjście w to samo miejsce wzbogaciło nas o kolejną stalową pikelchaubę i trzy „filcówki”, okucia pochwy od włoskiego bagnetu wzór 1871 oraz o trzy klamry niemieckie. Zastanawialiśmy się tylko co stało się z granatami? Przeciez w miejscu tak zaciętej bitwy powinno się ich walać mnóstwo a tymczasem znaleźliśmy tylko dwa granaty karabinowe. Znajdowaliśmy natomiast odłamki i korki transportowe, co świadczyło o tym, że granaty były tam powszechnie używane. Doszliśmy do wniosku, iż wszystkie pozostałe po bitwie granaty musiały zostać pozbierane i zadołowane w ziemi. Późnym popołudniem Bartek trafił na bardzo intensywny sygnał. „Wyło” całe płytkie wgłębienie w ziemi mające postać prostokątu o wymiarach 1,5x2m. Po wkopaniu się weń z brzegu, oczom naszym ukazał się granat rosyjski – tak zwana „latarnia” szybko zorientowaliśmy się co stało się naszym łupem. Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że dalsze poszukiwania nie mają sensu, ponieważ zaczynaliśmy już cierpieć na nadmiar znaleziskJ. Założyliśmy nad tym dołem stanowisko „archeologiczne” i po dwugodzinym dłubaniu scyzorykami w ziemi mieliśmy odsłonięty i wstępnie odczyszczony dół ze zrzutem prawie siedemdziesięciu różnego rodzaju granatów! Były tam granaty obu walczących ze sobą armii, od niemieckich „trzonkowców” z doskonale zachowanymi drewnianymi trzonkami począwszy, na bardzo rzadkich cynkowych granatach rosyjskich w kształcie sześciokątu skończywszy. Czasu wystarczyło nam jeszcze tylko na przeniesienie i ukrycie granatów na noc w bezpiecznym miejscu i na zasypanie wykopanego dołu. W obliczu takiego znaleziska, powrót do kraju trzeba było przesunąć o kolejny dzień. Nazajutrz wybraliśmy się do lasu by należycie zaopiekować się naszym znaleziskiem. Wybraliśmy sobie po kilka najlepiej zachowanych egzemplaży, a resztę starannie ukryliśmy, żeby nie dostały się w niepowołane ręce. Do domu wróciliśmy dość wcześnie i mieliśmy w planie spakować się, ponieważ porannym autobusem chcieliśmy jechać do Lwowa. Niestety z  naszych planów po raz kolejny nic nie wyszło, tego dnia bowiem były moje imieniny. Już od tygodnia wszyscy Ukraińcy, którym się przedstawiałem mówili: „O Paweł! W piątek jest święto Pawła, a to u nas jest wielkie święto. Musicie koniecznie zostać”. Staraliśmy się wszelkimi sposobami wyjechać przed piątkiem, by nie musieć „świętować”, niestety nie udało się – no i zostaliśmy. Już wczesnym popołudniem przyszli do nas gospodarze z samogonem, ogórkami i innymi specjałami niezbędnymi przy stoleJ. Pakowanie natychmiast diabli wzięli, rozpoczęły się toasty, śpiewy i rozmowy z każdą chwilą coraz weselsze. Później z poczęstunkiem przyszli sąsiedzi, potem jeszcze ktoś (nie pamiętam już kto), wreszcie w sobotę w nocy, a w zasadzie w niedzielę rano impreza się zakończyła i mogliśmy położyć się spać.

 


Nasze „stanowisko archeologiczne”...


...I to, co z niego wyciągnęliśmy.

 

Koniec kopania – ale przygoda dopiero się zaczyna!

 

W niedzielę spaliśmy do dziesiątej, i spalibyśmy pewnie dłużej, gdyby nie pobudka, której sprawcami byli czterej Panowie Milicjanci wchodzący do naszej sypialni. Powód tej wizyty był dość prozaiczny, otóż jeden z zawistnych sąsiadów doniósł na naszą gospodynię, że nielegalnie przyjmuje turystów i nie odprowadza podatku od zysku uzyskanego z wynajmu. Wytrzeźwieliśmy obaj błyskawicznie, a ponieważ nasze znaleziska nie były pochowane, tylko piętrzyły się malowniczo pod ścianą, już po chwili jeden z milicjantów radośnie zawołał: „ooo popatrzcie granaty!” Od tej chwili wydarzenia nabrały właściwej sobie dynamiki, a karzący miecz sprawiedliwości uniósł się, by ze świstem opaść na nasze karki...

Panowie zabrali nam paszporty, wezwali posiłki i rozpoczęli rewizję (czytaj – z ciekawością oglądali nasze fanty), a my w duchu żegnaliśmy się z wolnością. Po kilkudziesięciu minutach do domu zjechała już cała okoliczna milicja z oficerem śledczym i naczelnikiem rejonu na czele. Po oglądnięciu znalezisk i wezwaniu wojska śledczy przystąpił do czynności operacyjnych, czyli do przesłuchania i spisywania protokołu. Posypały się pytania: skąd mamy wykrywacze? Jak przewieźliśmy je przez granicę? Skąd wiemy gdzie szukać skoro tego nawet miejscowi nie wiedzą? A czy przypadkiem nie szpiedzy? Bo takich map (turystycznych) to u nas nawet milicja niema, i tak dalej. Wreszcie przesłuchanie zakończyło się, nasze zeznania zostały skrupulatnie zapisane, osobny dokument opisywał, także znalezione przy nas przedmioty. W między czasie zjawił się brzuchaty pułkownik. Obejrzał granaty (łącznie 26 sztuk), poczym... zaczął krzyczeć na milicjantów, że on teraz będzie miał straszny kłopot, bo przepisy mówią, że każdy granat powinien być przewożony osobnym pojazdem a on nie ma aż tylu samochodów! Pułkownik pokrzyczał, chwilę pomyślał i zadzwonił do jednostki żądając przysłania czegoś co nazywał „Pancernaja Maszyna”. Widocznie jednak, cokolwiek to było – było zepsute i wszystkie granaty wraz z bagnetami, które w prawie ukraińskim również traktowane są jako broń zostały zapakowane w dwa kartonowe pudła, poczym zawiózł je na posterunek swoim starym Moskwiczem, syn naszej gospodyniJ. Padło też, doskonale znane z filmów złowieszcze zdanie: „Panowie pojadą z nami”. Konwój wyglądał następująco: pierwszy jechał lewą stroną jezdni, wiozący nas radiowóz na sygnale, który „oczyszczał” drogę dla czerwonego Moskwicza z granatami w bagażniku, a za nim, posuwały się pozostałe radiowozy. W ten sposób przyjechaliśmy do Stryja – do aresztu.

W areszcie zamieszkaliśmy w czymś w rodzaju „poczekalni” położonej pomiędzy celami a dyżurką. Mieliśmy względna swobodę, mogliśmy wychodzić nawet do pobliskiego sklepu. Żeby jednak nie było nam zbyt wesoło, zaczęto nam też stawiać pierwsze zażuty. Na początek, powołując się na nie istniejący od trzech lat (!) przepis o obowiązku zameldowania, następnie groźniejsze, bo oparte już na aktualnym prawie, nielegalne posiadanie i wwóz na teren kraju wykrywaczy metalu (na Ukrainie jest to sprzęt wojskowy i jego posiadanie jest zakazane!), oraz nielegalne poszukiwania. Na początek nasze grzechy zostały wycenione na 750 hrywien (około 150$). Oczywiście stwierdziliśmy, że nie mamy aż tylu pieniędzy i nie zapłacimy. W tym czasie milicjanci pojechali ponownie do zamieszkiwanego przez nas domu, zabrali z tamtąd resztę wykopanych przez nas rzeczy, nasze plecaki i śpiwory. Noc w areszcie także mieliśmy pełną wrażeń. To, jak ukraińskie służby traktują swoich rodaków, to temat na zupełnie inną historię. Dość powiedzieć, że do celi trafił również mężczyzna, który przyszedł zgłosić kradzież samochodu. Zamknięto go tylko za to, że zbyt późno powiadomił o kradzieży (samochód skradziono mu rano, a na milicję przyszedł wieczorem)! Po nocy spędzonej na podłodze, ale zato we własnych śpiworach, poznani poprzedniego dnia milicjanci witali nas okrzykiem „jeszcze Polska nie zginęła!” W areszcie trzymano nas nieco ponad 24 godziny poczym nakazano nam udać się do miejsca zamieszkania. Dostaliśmy zakaz opuszczania Grabowca, mieliśmy meldować się codziennie na milicji i czekać na ekspertyzę granatów i kontakt z konsulem Polskim we Lwowie. Ponieważ na autobus ze Stryja do Grabowca trzeba było czekać ponad trzy godziny, postanowiliśmy podjechać kawałek drogi autostopem. Niestety przez kilkanaście minut nie zatrzymał się żaden samochód, ale w pobliżu nasi znajomi milicjanci rozpoczęli kontrolę drogowąJ. Podeszliśmy więc do nich proszac by, poprosili kogoś jadacego w nasza stronę żeby nas zabrał. Panowie zgodzili się od razu poczym... zatrzymali pierwszy jadący samochód, karząc kierowcy zabrac nas do Grabowca bez względu na to, gdzie jedzie! Zabawa w „areszt domowy” trwała trzy dni i przez ten czas Panowie milicjanci twierdzili, że nie mogą dodzwonić się do Lwowa do Konsula! Jednak w tym czasie wojsko przeprowadziło ekspertyzę granatów. Ekspertyza wyglądała w ten sposób, że Panowie saperzy przyłożyli do granatów w charakterze pobudzacza kostkę 200gr. trotylu! Po zastosowaniu takiego argumentu wybuchły oczywiście wszystkie granaty, zarówno te pełne jak i te pusteJ. Przybył też ekspert z muzeum, który dokonał oględzin i wyceny naszych znalezisk. Wszystko uznał za „istoriczeskoj cinnost”, stalową pikelchaube wycenił min. na 1000$!

Czwartego dnia „areszt domowy” nam się już znudził, mieliśmy dość zakazu opuszczania wsi i bezowocnych prób milicji skontaktowania się z Konsulem, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Lekce sobie ważąc zakazy jedziemy do Lwowa!

Nie powiadamiając o niczym naszych „opiekunów” wsiedliśmy w autobus, który zawiózł nas przed dworzec kolejowy we Lwowie. Stamtąd taksówką przyjechaliśmy przed konsulat, gdzie pełniący warte oficer BOR-u po wysłuchaniu z ciekawością naszej historii, szybko skierował nas do Pana Konsula Macieja Krasuskiego. Pan Konsul gdy dowiedział się w jakiej sprawie przychodzimy do niego, stwierdził, że spodziewal się naszej wizyty ponieważ... poprzedniego dnia czytał o nas w gazecieJ. Natychmiast podjęte zostały odpowiednie działania dyplomatyczne, Pan Konsul wykonał kilka telefonów do prawnika, i do milicji w Stryju, zostaliśmy także wysłani do adwokata, gdzie dzięki Panu Konsulowi otrzymaliśmy bezpłatną poradę prawną. Mieliśmy jechac do Grabowca, niczym się nie przejmować, a rano czekać przed budynkiem milicji, gdzie Konsul zapowiedzial swoją osobistą wizytę! Teraz jeszcze w drodze powrotnej na dworzec mogliśmy odwiedzic kawiarenkę internetową i po raz pierwszy od prawie czterech tygodni sprawdzić pocztę i wysłać wiadomości do znajomych. Po powrocie dowiedzieliśmy się, że interesują się nami już wszystkie służby ukraińskie a także Radio Ukraina.

Nazajutrz przyjechaliśmy na milicję, gdzie siedząc na ławce przed wejściem do budynku obserwowaliśmy zabawne widowisko. Trwało bowiem wielkie sprzątanie, mycie i zamiatanie. Wszyscy milicjanci w czystych wyprasowanych mundurach, z bronią przy boku uwijali się jak w ukropie. Naczelnik wydawal rozkazy, ustalając protokół powitania, Panie sekretarki biegały do sklepu po pomarańcze i banany. Brakowało tylko Pana, który pomalowałby trawę na zielono i niebo na niebiesko. Niestety wszystkie te wysiłki na niewiele się zdały, bo Pan Konsul pojechał najpierw do Prokuratury. Wkrótce wraz z oficerem śledczym udaliśmy się tam i my. Pan Konsul czekał już na nas w gabinecie Prokuratora, przywitaliśmy się z oboma Panami, poczym Prokurator zapytal nas co znaleźliśmy w trakcie naszych poszukiwań na Ukrainie. Panie Prokuratorze – odparlem – znaleźliśmy rożne klamry, pikelchauby, kociołki, bagnety, no i kilka granatów. Granaty rozmyślnie zostawiłem na koniec, a powiedziałem to takim tonem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem i atmosfera od razu się rozluźniła. Pan Prokurator poinformował nas o przestępczych znamionach naszych działań i dał do wyboru: albo przekazujemy wszystkie znaleziska do muzeum, i puszczają nas wolno, albo nie zgadzamy się na to i będziemy w więzieniu oczekiwać na rozprawę. Łatwo się domyśleć co wybraliśmy. Pożegnaliśmy się z Prokuratorem, i konsularną limuzyną pojechaliśmy przed budynek milicji, gdzie podpisaliśmy oświadczenie o tym, że granaty przekazaliśmy milicji dobrowolnie, a wykopane przedmioty przekazujemy do muzeum. Przepadły także oba wykrywacze. Dzięki Panu Konsulowi oddano nam jednak na pamiątkę część znalezionych przez nas klamer, kociołków i innych drobiazgów. Następnie Pan konsul zabral nas do Grabowca, gdzie szybko spakowaliśmy nasze bagaże. Ponieważ zostaliśmy ostrzeżeni, że na granicy możemy mieć skrupulatną kontrolę, a tego typu przedmiotów nie wolno wywozić za granicę, wszystkie oddane nam fanty zostały bezpiecznie schowane do czasu aż Ukraina wejdzie do Unii Europejskiej i będzie można je bezpiecznie przewieźć przez granicę. Nie mogłem jednak się oprzeć przed przywiezieniem czegoś z Ukrainy i ukryłem w bagażu klamrę niemiecką oraz znalezione przezemnie części samolotu a Bartek zabrał okucia pochwy do bagnetuJ. Pożegnaliśmy się z nasza gospodynią i udaliśmy się w drogę powrotną do Lwowa. Podróż upłynęła w bardzo miłej atmosferze, w jej trakcie opowiadaliśmy Panu Konsulowi historie i legendy zwiazane z mijanymi przez nas miejscami. Dowiedzieliśmy się również, że w zasadzie uratowała nas tylko śmiała wycieczka do Lwowa, do konsulatu. Gdyby nie to, to nie wiadomo jak by się nasza historia zakończyła, na pewno jednak trwała by znacznie dłużej...

 

Kierunek Polska (nareszcie)

 

Po porzegnaniu z Panem Konsulem na dworcu autobusowym we Lwowie i otrzymaniu zaproszenia do odwiedzenia konsulatu podczas następnej wizyty na Ukrainie udaliśmy się do kasy zakupić bilety autobusowe. Podczas wsiadania do autobusu miało miejsce jeszcze jedno kuriozalne wydarzenie. Tym razem mieliśmy jechać autobusem ukraińskim. Był to zwykły Ikarus a na domiar złego w czasie wsiadania okazało się, że brakuje dwóch foteli! Naszczęście nie padło na nas bowiem osoby, które miały wykupione bilety na feralne miejsca musiały stać całą drogę. Na przejściu granicznym, po zebraniu paszportów wszystkich pasażerów, pani celniczka wróciła do autobusu i jako jedyni podróżni zostaliśmy „zaproszeni” do wizyty w terminalu odpraw. Kazano nam wypakować plecaki, nasze bagaże zostały dokładnie sprawdzone, a my sami musieliśmy przejść przez bramkę do wykrywania metali. Kontrola jednak nic nie wykazałaJ i mogliśmy jechać dalej. Po polskiej stronie odprawa odbyła się już bardzo sprawnie i bez zbędnych utrudnień i po kilku godzinach dojechaliśmy do Krakowa.

Podsumowując: Ukraina jest krajem pięknym i z pewnością wartym odwiedzenia, ludzie są tam bardzo serdeczni i gościnni, jednak panuje tam bieda (zwłaszcza na wsiach) i zawsze może znaleźć się ktoś kto będzie chciał sobie „dorobić”. Pamiętać też należy, że jest to państwo policyjne. Wielokrotnie zdażało nam się, że osoba spotkana w sklepie, na poczcie, w autobusie, okazywała się być milicjantem. Milicja ma władzę praktycznie nieograniczoną i często zdaża się, że funkcjonariusze stwarzają przepisy pasujące do aktualnej sytuacji (oczywiście na niekorzyść „winowajcy”) by wyciągnąć pieniądze. Jeśli zaś chodzi o wykrywacze metalu, jak ktoś będzie miał pecha i celnicy znajdą u niego wykrywacz, to mogą wyniknąć z tego duże nieprzyjemności już na granicy, w głębi kraju zaś trzeba być wyjątkowo ostrożnym i nie ufać nikomu obcemu.

Jeśli ktoś wybiera się na Ukrainę turystycznie – polecam, jeśli zaś z wykrywaczem to hmmm... na własną odpowiedzialność!

 

 

Niektóre nazwy i imiona zostały zmienione.

12 sierpnia Roku Pańskiego 2003

Napisałem JAJ