Miałem na oku miejscówkę, na którą po prostu trzeba mieć zgodę od właściciela, chociaż słowną, ponieważ jest przy głównej drodze - samochodów jeździ masa. Właściciela znałem już (kiedyś dał słowną zgodę na inne miejsce), musiałem jednak zostawić pismo sekretarce z mapą, na którym polu chcę chodzić - szefa nie było, a coś mnie tknęło, żeby mieć je w razie co pod ręką. Zrobiłem też to pół roku wcześniej, przed żniwami, żeby mieli czas na zastanowienie się, mnie się też nie spieszyło. Przejeżdżałem kolejny raz obok pola i patrzę - zrobione, no to od razu podjechałem po pismo. Pisma nie było i zostałem krótko odesłany do szefa. Pewnym krokiem wszedłem do jego biura i szczena mi opadła. To nie był ten sam szef, co wcześniej. Był od niego starszy - nie wnikałem czy to ojciec, po prostu lekkie zamurowanie no i zapytałem od nowa... Powiedział, że na to pole nie mogę, ale mogę na inne - miejscowość obok. Zakończył rozmowę coś w ten deseń: "Jak ja powiem, że możesz - to możesz. Jak już wsio, to sio". Wierzcie, że nie zabrzmiało to sympatycznie. Zgoda słowna jednak jest, o miejscówkę ze zgodą zahaczyłem, rolnicy jeździli non stop, miłe rozmowy - żadnych problemów, na maksa sympatycznie.
Jednak po głowie chodziła mi ta miejscówka przy drodze. Mówię, no nic - zaczęło się źle, pomimo zgody, zapytam jeszcze raz. Raz kozie śmierć. Pojechałem i znowu trafiłem na tego starszego Pana. Zacząłem rozmowę od podziękowania za możliwość w tym innym miejscu, coś tam było, mówiłem, że słabe znaleziska, bo nawożą itp. itd. Chwila rozmowy jak było i zapytałem czy mogę na tą przy drodze. Powiedział, że bez problemu.
Ciężko mi powiedzieć, czy ten starszy Pan miał swoje różne humory, jednak finałem tej historii jest to, że warto zapytać, nawet dwa razy.
|