Pojechałem w nowe miejsce - taki ogólny rekonesans okolicy, bardziej dla spaceru niż kopania. Połaziłem po jednym poletku, potem po drugim... potem zachciało mi się przejść na kolejne, leżące za pasem krzaków. No to władowałem się w te krzaki i... w taką gęstwinę to już dawno nie wlazłem. Zamiast wrócić lub ewentualnie poszukać innej drogi to brnę jak głupi w te coraz większe krzaczory zgodnie z moją dewizą "sam robię sobie drogę!" Ogólnie mówiąc - zmarnowałem tam całkiem sporo czasu, poobdzierałem ręce... no ale przelazłem.
Inne miejsce - taka sama sytuacja - byłem piechotą niedaleko domu. Nie chciało mi się wracać dookoła starorzecza będącego dziś bajorkiem porośniętym trzcinami, więc... walę przez środek (motto zobowiązuje). W połowie zacząłem brodzić w błocie, poza tym te trzciny to całkiem gęste i sztywne potrafią być ;] Kolejny przykład straconego czasu i bezsensownego wysiłku.
Nie z zeszłego roku, ale wspominam do dziś - raz też wybrałem się na pole rowerem zapomniawszy torebek na fanty i śmieci. Używam śniadaniówek. Wtedy została mi tylko kieszeń a to odpada - no to do pierwszego lepszego sklepu po drodze i proszę o śniadaniówki. Nie ma. No to pytam czy mi sprzedawczyni da chociaż zwykłą torebkę foliową. I ona, ku mojemu zdziwieniu, ostro "nie". Pytam o powód, a ona, że "niedawno też taki jeden ją prosił a potem widziano go jak klej wąchał w krzakach". Osłabiło mnie jej tłumaczenie, no ja i wąchanie kleju niby? Zdesperowany podniosłem ręce jak to przy tłumaczeniu spraw oczywistych czasem bywa i wypaliłem takim nieco drżącym (zdesperowanym) głosem "ale ja muszę mieć taką torebkę!". Zniesmaczona zerwała jedną i mi dała. I pewnie "potwierdziłem" swoimi słowami tylko jej teorię.
No i wybrałem się parę tygodni temu oblecieć dwa miejsca - sprawdzić łąkę przy starym potoku czy czasem coś fajnego nie wyskoczy i drogę która odchodziła kiedyś od folwarku (teraz czysta łąka). Oba punkty blisko siebie i łatwe do namierzenia. Najpierw łąka przy potoku - przeczesałem teren - same śmieci. No to atakuję byłą drogę - chodzę i chodzę i nic. Jakieś strzępy łusek, nic poza tym. A to taka większa droga miała niby być. Zdenerwowany podejmuję decyzję - idę poprawić folwark, może coś jeszcze wpadnie. I dopiero jak zacząłem dochodzić do folwarku to zrozumiałem, że... machnąłem się z łąkami. Ta łąka przez którą biegła droga leżała po drugiej stronie linii drzew, a ja ze dwie godziny kręciłem się w złym miejscu. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że tak się walnąłem z miejscówką.
I ostatnia historia - z wyprawy na Podkarpacie. Pożyczyłem rower od kuzynów - stary rower górski, kilkanaście lat, na dodatek używany ostatnio... rok temu i to na moim poprzednim wypadzie. Ale przesmarowany i napompowany - działa. Wybieram się na dalszy wypad po tych podkarpackich górach. Prognoza niby sensowna. Ujechałem może kilometr - zaczyna padać. Lało całkiem solidnie przez następnych kilkanaście kilometrów. A jakby tego było mało to... mi się zaczęła kierownica odkręcać. Luzy takie, że aż strach jechać po płaskim nie mówiąc o tych szalonych górkach. Ale jakoś się udało, a za wszystkie trudy zostałem tamtego dnia wynagrodzony groszem praskim.
Przypomniał mi się jeszcze jedna, nie z zeszłego roku ale wcześniejsza. Pojechałem rowerem zbadać jedno miejsce w okolicy, niedaleko domu. Pusto. No to drugie, nieco dalej. Też pusto. W końcu tak się zapędziłem, że skończyłem po drugiej stronie rzeki, równo pomiędzy dwoma mostami. Jakby nie patrzeć - do domu jakieś 20 km. Środek lata, pali niemiłosiernie (wtedy było jakieś trzydzieści parę stopni w cieniu). Oczywiście picie się kończy, bo wziąłem małą butelkę ("po co mi większa jak jadę tylko kawałek od domu?"). Oczywiście portfela też nie wziąłem ("po co, skoro jadę tylko kawałek od domu?"). Wtedy pierwszy raz w życiu musiałem zacząć racjonować sobie wodę, nigdy wcześniej się tak nie zapędziłem bez przygotowania. Skatowało mnie solidnie, ale przynajmniej wynagrodzony zostałem na tym wypadzie swoim pierwszym rzymkiem ;)
Jeszcze jedna mi się przypomniała - znowu Podkarpacie, znowu pożyczony rower. Zachciało mi się sprawdzić starą nieistniejącą już wieś. Dobrnąłem drogami polnymi w jej okolice, ale chodzić się nie da (zbyt wysoka trawa). Nie chciało mi się wracać tą samą męczącą drogą, to postanowiłem, że przejdę przez grzbiet pasma wzgórz i dojdę do asfaltu po drugiej stronie (miało mi to zaoszczędzić sporo czasu). Mapa wyraźnie wskazywała, że taka opcja jest sensowna. Droga leśna którą szedłem była początkowo fajna, ale po pewnym czasie przerodziła się w kilkusetmetrowy ciąg błota ponad kostki. Z drogi nie ma jak zejść do lasu, bo dookoła same krzaki, z rowerem nie przejdziesz. Jak już widziałem uwalony rower i wiedziałem jak daleko odszedłem - postanowiłem, że idę dalej, nie wracam. Na drodze po jakichś 30 minutach walki z błotem - błoto w końcu się skończyło. A to dlatego, że w ogóle droga się skończyła (co ciekawe - to miał być szlak - wcześniej był ładnie oznaczony a w pewnym momencie po prostu się urwał). Jakimiś ścieżkami i miejscami gdzie było mniej krzaków przedarłem się do jakiejś drogi usypanej do wycinki. Szczęśliwy, że w końcu mogę jechać - próbuję zjechać nią do asfaltu. Wdarłem się wysoko na ten grzbiet, to teraz trzeba było długo zjeżdżać do doliny przez którą szła asfaltowa droga. A te droga leśna... usypana była z wielkich kamieni. Rowerem telepie że szkoda gadać, ręce bolą od trzymania kierownicy, tyłek boli od obijania, palce od ciągłego ściskania hamulców. I tak znowu przez parę kilometrów. A to miał być taki fajny "skrót" ;]
Ostatnio edytowano piątek, 1 stycznia 2016, 19:18 przez aquila, łącznie edytowano 1 raz
|