W końcu znalazłem nieco czasu, aby odwiedzić dziadka w woj. Kujawsko-Pomorskim. Oprócz dziadka, odwiedziłem też dawno namierzoną na starych mapach miejscówkę. Kiedyś tam była wieś, którą zdaje się ruskie zrównały z ziemią w czasie Powstania Styczniowego, później folwark, który ucierpiał w I i/lub II wojnie światowej, za komuny tuż obok był skup mleka i kilka chat, a teraz jest klasyczny, wiejski sklep i kilka domków. Jestem pewien sukcesu, bo miejsce, które mnie interesuje, jest dość rozległe i widzę dodatkowo kilka pasów zaoranej ziemi. Niestety, miejsce, gdzie wywęszyłem karczmę musi poczekać do żniw, bo coś już tam zielonego ładnie kiełkuje. Nie wiem, czyje pola mnie interesują, ale mając pewien immunitet (dziadek w latach 60. rozkręcał w tym rejonie weterynarię i to od samych podstaw, więc sporo ludzi zna go i szanuje w promieniu kilkunastu kilometrów na pewno) uderzam najpierw do sklepu wypytać o właściciela poletka, a potem do wskazanego przez sklepową gospodarstwa. Pukam, otwiera pani. Pytam, czy to jej pola i czy mogę po nich połazić i powyciągać nieco złomu. Kobieta patrzy nieufnie i z niedowierzaniem, pyta o jakim ja w ogóle złomie mówię. No to wyjaśniam, że stare guziki, klamerki i inne pierdółki mnie interesują, bo takie mam osobliwe hobby. Kobieta wygląda tak, jak bym jej chciał wcisnąć, że czwartek to niedziela, a sufit to podłoga, więc sięgam po tajną broń i wspominam dziadka weterynarza. Od razu się uśmiecha i dorzuca, że jej szwagier to jego kolega z lecznicy. No to super! Bingo! I ja się wobec tego rozpromieniam, obiecuję wyzbierać wszystkie śmieci, które mi się napatoczą pod cewkę i dopytuję jeszcze o te poletka, przysięgając, że obsianego nawet nie dotknę. A kobieta na to, że i po tym obsianym mogę sobie łazić, że nie ma problemu i żebym się nie krepował. Adrenalina mi się znowu podnosi, bo to poszerza obszar poszukiwań i zobowiązuję się do oddania połowy garnka ze złotem, o ile go trafię ;) Śmiejemy się, potem się żegnam i lecę na pole. W sumie mam tylko 1-2 godziny - przyjechałem z ojcem, którego nieco przewiało, bo się ubrał trochę nieodpowiednio i stwierdził, że podjedzie do znajomych z innej wioski, oddalonej o jakieś 2-3 km, na herbatę i będzie czekał na telefon. Układ poletek jest taki: obsiane, łączka, obsiane, zaorane, ugorek. Pierwsze obsiane olewam, bo jakoś nie mam śmiałości mimo zgody nawet delikatnie niszczyć upraw, poza tym nie widzę zbyt wielu zachęcających do kopania skorup. Uderzam na łączkę. Łażę sobie po niej tak dość dowolnie, nieregularnie, żeby sprawdzić co tam w ogóle wyłazi i czy miejscówka nie jest jakoś przekopana za bardzo lub zaśmiecona. W oddali pyrka sobie traktor, ptaszki zaczynają śpiewać, z innego pola zawiewa gnojem - no jest wiejsko, sielsko i anielsko. Drut, aluminium, drut, puszka, polmos, kapsel... W końcu wyskakuje PRLek, ale to w sumie też prawie śmieć. Stwierdzam, że idę na to zaorane poletko, ale przejdę po obsianym, żeby popatrzeć, czy nie ma na nim jakichś wskazówek ceramicznych. Zanim ruszyłem, widzę, że ten traktor, co sobie w oddali pyrkał, dość stanowczo jedzie prosto w moim kierunku. Oho, chyba pomyliłem pola, myślę sobie, ale nie uciekam, bo przecież nic nie ukradłem ani bandytą nie jestem, a tylko hobbystycznie sprzątam panu pole z drutów. Pan podjeżdża. Gadamy. - Co pan tu robi? To moje pole! - Tak? A tamta pani z tamtego domu powiedziała, że jej i że mogę chodzić... - Nie, to jest moje, to obok jest jej, nie można tak po czymś polu chodzić bez pytania! - Przecież pytałem, czy mogę, ale nie tę osobę. Widocznie pomyliłem pola, bardzo przepraszam. Zatem pytam, skoro pan już tu jest: czy mogę panu trochę drutów i innego złomu z pola powyciągać? Gumy w traktorze pan nie złapie i plony będą zdrowsze... - Nie. - A dlaczego? - Bo sobie nie życzę! Myślę sobie: albo gość się wkurzył, bo jednak łaziłem po jego polu i nie zapytałem, a teraz nieudolnie udaję dyplomatoła, albo sam lata z piszczałką i się nie chce dzielić (rozumiem doskonale :D ), albo może nawet nie ma wykrywacza, ale wie, że coś w ziemi może być i zgrywa psa ogrodnika. Znowu sięgam po tajemną broń i atakuję go metodą "na dziadka". - A nie wiem, nie znam, proszę stąd iść. - Dobrze, przepraszam, już zmykam. Ja zmieniam pole, on odjeżdża. Najgorsze jest to, że zapomniałem go zapytać, czy w ogóle ktokolwiek tam chodzi z wykrywką, bo mnie ta karczma kusi niesamowicie. Pani od tych pól obok przecież wyraźnie powiedziała, że nigdy o wykrywaczach metali nie słyszała i w ogóle pierwszy raz się z tym styka, więc są spore szanse na fajne fanty. No ale nic, zmieniam pole na to, na którego eksplorację mam z pewnością pozwolenie. No i zaczynają wychodzić różne fanciki. Guzik, moniak, jakiś krzyżyk - jest git! Po 30 minutach od rozmowy z traktorzystą podjeżdża osobówka, wychodzi z niej kolejny autochton i zaczyna gadkę stwierdzeniem, że nie wolno po czymś polu bez zezwolenia łazić. No to mu mówię, że to pole tej pani i że mi pozwoliła. On na to, że tak tak, ale wcześniej chodziłem po jego polu. Tłumaczę więc wszystko tak samo jak poprzedniemu, ale pytam też czyje tamto pole w końcu jest, bo się już jeden człowiek do niego przyznawał. On mówi że jego i jego brata, ja już więc wszystko rozumiem, powtarzam mu kilka razy, że na to, na którym jestem teraz mam zezwolenie od tej pani z tego domku, jak nie wierzy, to niech zapyta, a w ogóle, to ja nie jestem żaden łobuz tylko wnuk weterynarza, który tu wszystkim ludziom w okolicy przez kilkadziesiąt lat leczył zwierzaki no i że mogę mu się, jak mi nie wierzy, wylegitymować. Wszystko oczywiście przemilutko i grzeczniutko mimo, że gość dość władczo się do mnie zwracał, a to dlatego, że przecież karczma na jego polu mnie kusi najbardziej i jakoś jesienią będę go musiał tak czy inaczej odwiedzić z jakąś butelczyną, aby go przekonać do udzielenia zezwolenia na pogrzebanie w jego ziemi. Jak mu to wszystko mówię to widzę, że się uspokaja, na koniec jeszcze pyta: - Ale po co w ogóle pan tu chodzi? - No metalowe rzeczy z ziemi wyjmuję, kupę śmieci, ale też i jakieś stare guziki, zapinki, klamerki... (o monetach nic z ostrożności nie wspominam, bo a nuż się w moim rozmówcy obudzi jakiś chciwiec i tylko sobie zaszkodzę?) - Ale po co, dla zarobku? - Nie - to takie hobby. Jeden łowi ryby, inny zbiera znaczki, inny jeszcze pije wódkę, a ja zbieram stare guziki i inne graty, które wygrzebię z ziemi. Wie pan, świeże powietrze, trochę ruchu i tak dalej. - Aha... Gość wygląda, jakby trochę nie dowierzał i odjeżdża. Ja z kolei mam uczucia ambiwalentne: czy to naprawdę możliwe, żeby w tym miejscu nikt nigdy nie biegał z piszczałką i żeby ten rolnik nigdy nic o tym hobby nie słyszał? Albo ściemnia, bo sam kopie fanty i nie chce się podzielić, a jedyne, na czym mu zależy, to odciągnięcie mnie jak najdalej od jego pola, albo faktycznie nic o tym nie wie. No i z tą zagwozdką zaczynam sobie kopać pole, co nieco nawet wpada, jest fajnie. Po 45 minutach dzwoni ojciec, że jego znajomi chcą mnie koniecznie poznać, że zapraszają na placki ziemniaczane no i że on zaraz po mnie podjedzie. No cóż, koniec kopania, trudno. Mocno nie marudzę, bo jutro mam cały dzień na tę miejscówkę i na pewno ją poprawię. Jestem u tych znajomych, wcinam placki, opowiadam o spotkaniach z rolnikami. Na to pan Zenek, emerytowany pracownik ZUSu z niewyparzoną gębą i rubasznym poczuciem humoru od razu wali wprost, że trzeba było ściemniać, że mnie tu wojsko wysłało żebym zlokalizował stare, poniemieckie miny i niewypały, i że jeśli ten rolnik bardzo chce, to ja sobie mogę pójść. Śmiejemy się, że rolnik jeszcze by mi zapłacił, żebym zbadał całe pole wzdłuż i wszerz. Wracamy do domu, do dziadka, a ponieważ jest jeszcze widno, wyskakuję sprawdzić dziadkowy sad. No i hop! Wyłazi moje pierwsze carskie sreberko, w całkiem ładnym stanie. Kopiejek trochę nakopałem, ale srebrnego carskiego moniaka nie miałem do tej pory ani jednego, więc to jest taka całkiem przyjemna kropka nad i na koniec wykopkowego dnia. Następnego dnia oczywiście tam wróciłem na jakieś 4-5 godzin, zbadałem moooże 10% terenu, na który mam pozwolenie, efekty tych 2 dni poniżej:
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
|