Witam,
Polecam lekturę artykułu niejakiego Leszka Szymowskiego - kolejnego nawiedzonego pismaka.
Czyta się lepiej niż powieść sensacyjną - normalnie poczułem aż ciarki i zimy pot na plecach.
Swoją drogą sądząc po dramatyzmie tejże relacji, zastanawiam się co oni tam kopali?
Czyżby fiolki z nitrogliceryną z bardzo cienkiego szkła ???
Ja nie twierdzę iż ta praca nie jest niebezpieczna, ale ile znacie przypadków śmierci saperów z patrolu podczas podejmowania niewybuchów w ostatnich latach? Ostatnio chyba w Niemczech? no ale tam są inne procedury "podjęcia".
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/poszuki ... omosc.htmlLeszek.Sz. napisał(a):
Najbardziej ryzykowny zawód świata
W tym zawodzie nie można narzekać na brak wrażeń. W końcu adrenalina nigdy nie skacze bardziej niż wtedy, gdy idzie się przez pole minowe z tykającą bombą w rękach. I ze świadomością, że pomylić można się tylko raz: pierwszy i ostatni.
Wczesne popołudnie. Typowy, leśny zakątek województwa mazowieckiego, gdzie ciszę przerywa tylko śpiew ptaków i mocne bicie serca. Wśród drzew kołyszących się w rytm jesiennego wiatru porusza się kolumna terenowych samochodów z żołnierzami. W środku kolumny jedzie pusta ciężarówka. Koła wzniecają w powietrze kilogramy błota, które niemiłosiernie brudzą wszystko: mundury, buty, broń i karoserię od samochodów. Podmuchy zimnego wiatru niemiłosiernie chłostają twarz, oczy i włosy, jednak na myśl o czekającym zadaniu robi się gorąco. Tego dnia kilkunastu polskich saperów będzie neutralizować niewybuchy znalezione w mazowieckim lesie kilka godzin wcześniej. Jestem wśród saperów. Dopiero teraz czuję jak skacze adrenalina. Jeszcze chwila i znajdę się razem z nimi w pobliżu bomb. Jeden ich błąd i zginę razem z nimi.
Ciężar w gaciach
Zbliżamy się do celu. Teren jest już odgrodzony taśmami policyjnymi. Kilkadziesiąt arów leśnej ziemi tworzy trójkąt rozwartokątny oparty jednym ramieniem o niewielką wioskę. To właśnie jej mieszkańcy znaleźli wystające z ziemi zapalniki. Prawdopodobnie cały arsenał pochodzi z czasów II wojny światowej. Niemcy, uciekający przed Polakami i Rosjanami, zostawiali w panice setki ton uzbrojenia. Materiały leżały w lesie przez dziesiątki lat, jednak czas nie pozbawił ich mocy. W każdej chwili mogą wybuchnąć. A wybuch to tragedia. Zginąć może każdy, kto jest w pobliżu. I wtedy wkraczają saperzy.
Najpierw trzeba odgrodzić teren. Żadna osoba postronna nie może wejść w pobliże min. Mnie się udaje. Idziemy gęsiego. Jako pierwszy podąża powoli starszy chorąży Bogusław Andrzejuk – doświadczony pirotechnik z brygady inżynieryjnej w Kazuniu. Specjalistycznym detektorem dokładnie sprawdza teren wokół siebie. Tylko tak można się upewnić, że następny krok nie będzie ostatnim w życiu. W końcu detektor wydaje charakterystyczny pisk. To znaczy, że w ziemi leży bomba. Teraz rozpoczyna się właściwa praca. Każdy znaleziony ładunek trzeba wyciągnąć z ziemi i na rękach zanieść do ciężarówki. Chodzę obok naszych saperów. W pewnym momencie kucam, by z bliska spojrzeć na znajdywane miny. Próbuję się podeprzeć ręką i… nagle czuję jak przechodzą mnie ciarki. Ręką dotknąłem niezabezpieczonej bomby. Tuż obok mnie kolejny niewybuch, prawie niewidoczny.
Rozglądam się rozpaczliwie wokół siebie. Do taśmy odgradzającej teren mam 50 metrów. A każdy z tych niewybuchów może urwać mi głowę, nogi albo parę innych rzeczy. W tym momencie czuję ciężar w gaciach. Pierwszy raz w życiu naprawdę się zesrałem ze strachu. Nie śmiej się, Czytelniku. Gdybyś Ty stał wśród niewybuchów, na polu minowym, też zesrałbyś się ze strachu. A skromne 50 metrów do końca pola minowego byłoby najdłuższym spacerem w Twoim życiu.
Ze śmiercią na rękach
Saperzy dzielą się pracą. Starszy chorąży Andrzejuk lokalizuje niewybuchy. Z chirurgiczną precyzją: centymetr po centymetrze. Trzej koledzy starannie wyjmują z ziemi każdą minę. Kolejni czterej służą za transportowych. Biorą ładunki na ręce i przenoszą znaną ścieżką do ciężarówek. Jedna z nich jest specjalnie przygotowana do transportu bomb. Każdy ładunek waży od kilku do ponad 20 kilogramów.
– Taki niewybuch to śmierć. Nosimy śmierć na rękach – mówi porucznik Tomasz Kostecki, pokazując ładunek, który za chwilę przeniesie do ciężarówki. – Gdybym to upuścił podczas drogi, wszyscy poszlibyśmy na tamten świat.
20 metrów z kilkunastokilogramowym ładunkiem wybuchowym i kolejne 150 metrów do ciężarówki to niezłe wyzwanie. Tym większe, jeśli idzie się wąską ścieżką przez pole minowe. Ale najważniejsza jest motywacja. A w tym przypadku motywacja jest bardzo silna: chodzi o życie. - Gdy towarzyszy ci świadomość, że jak upuścisz ładunek, to zginiesz, to jesteś w stanie nieść to bardzo długo – mówi porucznik Kostecki. Faktycznie, grunt to motywacja.
Igranie z życiem
Mijają trzy godziny. Saperzy przynoszą bombę za bombą. Znajdują kilkadziesiąt ładunków. Większość wygląda na niegroźne. Ale pozory mogą mylić. Nawet najbardziej niewinnie wyglądającą bombę trzeba traktować tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć. – Bomba bezpieczna staje się dopiero wtedy, gdy zostanie już zdetonowana – mówi porucznik Kostecki. To najważniejsza i najstarsza zasada bezpieczeństwa w pracy saperów. Starszy chorąży Andrzejuk wzrokiem znawcy ocenia efekty. Bomby, które dziś wydobyli, przykryły całe dno naczepy stara. Jest tego co najmniej pół tony.
Żołnierze wsiadają do samochodów. Teraz czeka ich półtoragodzinna, powolna jazda na poligon w Kazuniu. To największy i najbardziej bezpieczny polski poligon saperski. Rocznie detonuje się tutaj setki bomb. Część to relikty z czasów II wojny światowej, pozostałe to profesjonalne ładunki wykonywane przez przestępców i zabezpieczane przez policję. Saperzy ruszają powoli. Kolumnę otwierają dwa samochody terenowe. Później ciężarówka z niewybuchami i za nią kolejne terenówki. Prędkości nie są duże, aby nie trzęsły się bomby. Dziury w drodze zwiększają niebezpieczeństwo. Jazda po Polsce staje się więc dla saperów przygodą ekstremalną. Tym bardziej, że trzeba omijać skupiska ludności.
W końcu udaje się dotrzeć na poligon. W najbardziej bezpiecznym miejscu wykopano jamę głęboką na 8-9 metrów, o średnicy 12 metrów. To tam właśnie odbywają się detonacje. Ciężarówka z bombami podjeżdża na skraj dołu. Żołnierze ustawiają się w szeregu od stara aż na dno dziury. Niewybuchy wędrują z rąk do rąk. Po kwadransie dno dziury napełnia się kilogramami niewybuchów. Wtedy żołnierze odjeżdżają, a na miejscu zostaje tylko chorąży Andrzejuk, jeden z jego ludzi i ja. Andrzejuk wyjmuje kostki pirotechniczne, które posłużą do detonacji. Układa w kilku miejscach. Potem spina je i przyczepia do kabla. Kabel ma ponad kilometr długości. Połączy kostki z detonatorem. Odchodzimy wolnym krokiem, rozwijając kabel. 800 metrów od dziury z bombami znajdują się pozostałości dawnych koszar wojskowych. Tam czekają na nas pozostali żołnierze. Są wszyscy.
Starszy chorąży Andrzejuk podpina kabel do detonatora i chwilę później uruchamia go. Rozlega się potworny huk. 800 metrów od nas, w powietrzu, rysuje się monstrualny grzyb świetlny. To dowód, że detonacja przebiegła skutecznie. – Chować się, chować – rozkazuje chorąży Andrzejuk, a wszyscy natychmiast wykonują polecenie. Koło naszych głów zaczynają świstać odłamki bomb, małe kawałki metalu, resztki min i pocisków. Gnane siłą wybuchu, są bardzo niebezpieczne. Lecą z zawrotną prędkością i mogą spowodować poważne rany. Czekamy kilka minut. W końcu wszystko cichnie. - Na dziś koniec – mówi z uczuciem ulgi chorąży Andrzejuk. Saperzy oddychają z ulgą. Kolejne zadanie zakończone sukcesem. I bez ofiar.
Autor: Leszek Szymowski
Źródła: Onet.pl
Pozdrawiam.