Pomijając samą książkę Burgina, warte uważnego przeczytania (choć z należytym dystansem i krytycyzmem) są przemyślenia autora strony:
http://www.orion2012.pl/male_podsumowanieCytuj:
Jeszcze raz pozwolę sobie tutaj nawiązać do książki „Nowe zagadki archeologii” Luc`a Bürgin`a, która w całości traktuje o wspaniałych i czasami przełomowych odkryciach archeologicznych, które w większości nigdy nie ujrzały światła dziennego, tylko i wyłącznie dla tego, że elity „nauki” i „historycy” musieli by mocno zrewidować swoje teorie nad którymi pracowali niejednokrotnie przez wiele lat, a teraz miały by się okazać (niekiedy) wielkim nieporozumieniem lub po prostu stały by się nieaktualne. Pozwolę sobie zacytować epilog tej lektury, gdyż jest on ciekawym podsumowaniem kilku zdarzeń i sytuacji, przez które między innymi, uczona historia jest niepełna lub wręcz wypaczona :
„...Epilog
Kiedy Pitagoras sformułował swoje słynne stwierdzenie, ofiarował bogom 100 wołów. Od tego czasu woły drżą ze strachu, gdy na świecie pojawia się jakaś nowa prawda.
Ludwig Börne, pisarz
Książki takie jak ta wyprowadzają akademickich badaczy z równowagi. Rwą sobie oni włosy z głowy z powodu znalezisk i odkryć, które wprowadzają jedynie zamieszanie. Odczuwają brak naukowych szczegółów. W zamian natykają się na fantastyczne opisy nieprofesjonalistów. Mają prawo do krytyki, w końcu są przecież ekspertami.
Trzeba jednak zauważyć, że zawsze istnieli autsajderzy, którym kręgi akademickich uczonych zawdzięczają ważne idee, odkrycia czy chociażby wskazówki. Możliwe, że niektóre z nich okazały się nieuzasadnione. Możliwe, że „blagier” czasami przebrał miarę. Pozostaje jednak również faktem, że niektórzy z nieprofesjonalnych badaczy tworzyli historię, pisząc ją na nowo.
Większość tych kontrowersyjnych odkryć nie można znaleźć w literaturze fachowej. Ignorancja elity nie pozwoliła im zaistnieć w naszej świadomości. W przeciwnym wypadku trwające miesiącami badania musiałyby zastąpić to, co od dawna uchodzi za pewnik. Jeśli chociaż jedna jedyna z zamieszczonych tu informacji zostanie pochwycona przez naukowców i poddana dalszym badaniom, ta książka osiągnie swój cel.
Moja kampania w obronie alternatywnej wersji naszej historii nie bierze się znikąd. Niekonwencjonalne idee, muszę to niestety stwierdzić, były mało popularne w trakcie moich studiów uniwersyteckich. Rewolucja wygasła, zanim się na dobre rozpoczęła. Odbyła się jedynie w naszych głowach. Zaryzykuję stwierdzenie, że podobnie działo się w wielu innych placówkach uniwersyteckich.
Jednak czasy powoli się zmieniają. Na razie po kryjomu, ale coś się jednak dzieje. Coraz częściej profesorowie zdradzają mi w tajemnicy swoje śmiałe teorie i przytaczają przychodzące z ostatniej chwili druzgocące fakty. Jednak tylko nieliczni potrafią o tym mówić publicznie. „Proszę jednak tego nie publikować!”. – jakże często słyszałem to zdanie podczas mojej dziennikarskiej kariery. Jakże często musiałem później zarzucać prośbami szanowne panie profesorki i panów profesorów, aby raczyli zaprezentować swojego asa opinii społecznej. I jakże często ponosiłem klęskę. Kto chętnie podważa fakty, które przez lata wbijał do głowy swoim uczniom?
„Dzisiaj już mogę sobie na to pozwolić” – uśmiecha się szpakowaty dyrektor jednego z instytutów naukowych, kiedy pewnego dnia zagaduję go, dlaczego właśnie teraz, na krótko przed przejściem na emeryturę, publicznie wyjawił swoje kontrowersyjne poglądy. Po wysłuchaniu takiej odpowiedzi musiałem mieć lekko zdziwioną minę.
Podobna sytuacja przydarzyła się niemieckiemu dziennikarzowi Erdoganowi Ercivanowi. Na odbywającym się w 1997 roku kongresie naukowym amerykański profesor asyriologii Marvin A. Powell z Northern Ilinois University zaskoczył go wypowiedzią, że spośród dotychczas odkrytych i przetłumaczonych 500 000 tabliczek zapisanych pismem klinowym opublikowana została jedynie jedna piąta. Ercivan:
”Ponieważ profesor Powell nie wiedział, że nie jestem reprezentantem nauki w konwencjonalnym sensie tego słowa, niefrasobliwie zapoznał mnie ze swoimi domysłami, dlaczego teksty zostały zatajone przed opinią publiczną: >> Tabliczki pisma klinowego zawierają niezliczone informacje na temat astronomii, obcych galaktyk, przybyszów z gwiazd oraz dane na temat historii powstania człowieka, które mogłyby wywrócić do góry nogami nasz światopogląd. Poprzez ujawnienie tych informacji dostarczylibyśmy jedynie pożywki naśladowcom Dänikena...<<”
Podobne afery znane są również berlińskiemu badaczowi Uwe Topperowi: „Jako młody i żądny wiedzy człowiek pojechałem kiedyś na duże stanowisko archeologiczne znajdujące się na terenie Niemiec. Po miejscu badań oprowadzał mnie kierownik wykopalisk, znany profesor” – opowiada. „Kiedy przyglądaliśmy się grupie kopiących, jeden ze studentów podszedł do profesora i z doniosłą miną wręczył mu mały kamień. Nawet na pierwszy rzut oka widać było, że to krzemienne ostrze nie pochodziło z tego samego poziomu kulturowego co reszta znalezisk, ale wyraźnie należało do innego okresu. Musiał to zauważyć również profesor. W zakłopotaniu wetknął mikrolit do ust, a następnie odwrócił się i włożył go do kieszeni kamizelki. Poirytowany odesłał studenta z powrotem do pracy”.
Zdziwiony z powodu tego incydentu Topper zwrócił się do stojącej w pobliżu asystentki profesora i spytał ją o powody jego dziwnego zachowania. „Nie domyślasz się, co by to dla niego znaczyło, gdybyśmy teraz odkryli tu kolejny poziom osadniczy?” – spytała i natychmiast odparła: „Wówczas musiałby kopać tutaj następne pięć lat, a już teraz ma tego miejsca po dziurki w nosie! Aż do emerytury nie mógłby się stąd ruszyć...”
Naukowcy to przecież też tylko ludzie. I dlatego wiele z tego, co sprzedaje się nam pod płaszczykiem nauki, zasługuje na to miano jedynie pod pewnymi warunkami. Uniwersytety nie pozostają bez winy jeśli chodzi o ten stan. Nie chciałbym tutaj wyliczać rozmów ze studentami, którzy ze znudzeniem opisywali mi, w jaki sposób naciągają swoje wyniki w nauce i wodzą za nos instancje kontrolujące. Tylko nieliczni wydawali się czerpać radość ze zdobywania wiedzy. Niepewne widoki na zatrudnienie odbierały im wszelką motywację do ruszenia z posad bryły świata.
Duża część nauczycieli nawet na jotę nie jest lepsza od uczniów. Zamiast bezstronnie sprawdzać stan wiedzy, podczas oceny egzaminów kierują się osobistymi sympatiami i uprzedzeniami. Inni motywują swoich pupili jedynie po to, aby następnie publikować ich prace pod własnym nazwiskiem i zbierać za nie laury. Kolejni snują intrygi na kolegów po fachu – z zawiści i zazdrości. Panuje tu przecież również wzrastający nacisk konkurencji, który wydaje najbardziej osobliwe żniwo. Mógłbym napisać całą książkę o tych wszystkich mrożących krew w żyłach historiach, które zasłyszałem w ciągu ostatnich 10 lat.
I do tego jeszcze dochodzą wykłady uniwersyteckie. Profesorowie ze znudzeniem czytający swoje własne prace! Specjaliści, którzy za pomocą swojego fachowego, niezrozumiałego dla ogółu bełkotu potrafią wystraszyć każdego, kto chociaż odrobinę zna się na dydaktyce. W okresie moich studiów uniwersyteckich na palcach jednej ręki można było policzyć docentów, którzy mieli opanowane reguły retoryki. Jakże często modliłem się, aby jeden z nich zapoznał swoich kolegów ze sztuką opowiadania, którą tak wspaniale celebruje na przykład niemiecki astrofizyk Herald Lesch. Pozostało to pobożnym życzeniem.
Wielu naukowców osiąga najwyższy stopień elokwencji na innych płaszczyznach – przede wszystkim wtedy, gdy trzeba utrzeć nosa badaczom amatorom. Prym wiodą tutaj archeolodzy. Szczególnie solą w oku są poszukiwacze skarbów, wędrujący przez kraj uzbrojeni w wykrywacze metalu i inne narzędzia.
Najbardziej znienawidzeni łowcy okazyjnych interesów. Przyszłość pokaże, czy tak jak się dzisiaj twierdzi, wszystkim im bez wyjątku należy zarzucać pazerność. Nie można zaprzeczyć, że bez ich półlegalnej działalności nie mielibyśmy dzisiaj bladego pojęcia o kilku kontrowersyjnych znaleziskach.
Reinhold Ostler, „mentor” badaczy amatorów i najbardziej znany w Niemczech poszukiwacz skarbów, pisze na swojej stronie internetowej, że ludzie, którzy prowadzą tę nagonkę i z pogardą wrzucają wszystkich badaczy amatorów do jednego kotła, nie mają racji. „Wielu poszukiwaczy skarbów i amatorów używających wykrywaczy metali nie chce zatrzymywać dla siebie swoich znalezisk. Bardzo chętnie przekazaliby je archeologom i oddali do muzeów. Jest tylko jedno ale – obawiają się oni ewentualnej kary, która na nich czeka w przypadku, gdyby zgłosili swoje znaleziska. Archeologia niemiecka, a tym samym całe dziedzictwo kulturowe poniosły w ostatnich latach niepowetowane straty w wyniku sprzedaży wyjątkowo interesujących eksponatów za granicę. Winę za to ponoszą archeolodzy przez swoją nieustępliwą i żądną zemsty postawę. Z misjonarskim zapałem ścigają oni pragnących zgłosić swoje znaleziska poszukiwaczy skarbów. A przecież odrobina dobrej woli wystarczyłaby, by osiągnąć kompromis...”
Ciągle pojawiający się argument, że „ci, którzy zamierzają rozpocząć poszukiwania, powinni ubiegać się o zezwolenie”, zdaniem Ostlera jest śmieszny. Wnioski o zezwolenia na poszukiwania w większości przypadków są załatwiane odmownie, „przy czym obywatele są słownie zastraszani. Poza tym poszukiwacze skarbów przyczyniają się w dużej części do ochrony współobywateli przed poważnymi stratami, ponieważ bądź co bądź to oni często zgłaszają niebezpieczne składy amunicji. Niezliczone eksponaty nie znajdowałyby się dzisiaj w gablotach muzealnych bez udziału uczciwych poszukiwaczy skarbów, a wielu leśników i myśliwych ceni ludzi używających wykrywaczy metali za usuwanie znalezionych śmieci i odpadków”.
Krytyka Ostlera dobrze oddaje panującą atmosferę. Walka klas na polu badania przeszłości – elita przeciwko autsajderom – przybiera coraz bardziej groteskowe formy. I to na wszystkich płaszczyznach. Im śmielej rebelianci przystępują do ataku, tym bardziej pogardliwa jest reakcja imperium. Ten, kto dosłownie rozumie przekazy historyczne, uważany jest za naiwnego. Kto przypisuje naszym przodkom rzeczy, których zgodnie z podręcznikowym stanem wiedzy nie znali lub które poznali znacznie później, obdarzony jest mianem dziwaka. A komu się wydaje, że wyśledził w naszej przeszłości ślady zaawansowanej technologii, zaliczany jest już do grupy szaleńców – ezoteryków lub akultystów.
Ton wypowiedzi stał się opryskliwy. Nawet wśród establishmentu. Kiedy ostatnio historyk starożytności z Tybingi profesor Frank Kolb natarł na uznanego badacza Troi profesora Manfreda Korfmanna i publicznie nazwał go „Dänikenem archeologii”, można to było w pewnym sensie uznać nawet za pochwałę. Jednak podobne walki kogutów nie mają wiele wspólnego z etyką naukową, taką, jaką wpajają nam podręczniki. Być może świadczą one o coraz większej dezorientacji, która obecnie zapanowała w branży archeologicznej. Mianowicie coraz większa grupa akademików wydaje się znajdować upodobanie w ideach autsajderów, a nawet wybiegają oni znacznie w przód. Elita obecnych czasów zadaje sobie pytanie, czy to możliwe, że taki „niedzielny badacz” jak Däniken ma duchowe wsparcie wybitnych profesorów jeśli chodzi o jego nowy archeologiczny park rozrywki w szwajcarskim kurorcie Interlaken? Jak to możliwe, że liczne mądre głowy wspierają ten monumentalny „Mystery Park”?
W centrum tego ogólnego zamieszania plasuje się na domiar złego przerażająca informacja o słynnym na całym świecie muzeum złota w Limie, stolicy Peru. Agencje informacyjne podały wiadomość, że ponad 4000 tysiące wystawionych tu eksponatów pochodzących rzekomo z prekolumbijskich skarbów to podobno nieporadne fałszerstwa. Szefowa muzeum Victoria Mujica po przeprowadzeniu wewnętrznego śledztwa musiała publicznie potwierdzić ten fakt, podczas gdy jej ojciec, poprzedni dyrektor muzeum przez dziesięciolecia wmawiał społeczeństwu coś zupełnie przeciwnego.
Jak to możliwe, że specjaliści dopiero teraz wpadli na trop tego bałaganu? Nie mam pojęcia, jednak nie potrafię powstrzymać uśmiechu. Przecież są to ci sami eksperci, którzy od lat zapewniają nas, że dinozaury z Acámbaro i inne zadziwiające znaleziska z wszystkich zakątków świata muszą być fałszerstwami, chociaż nigdy nie widzieli ich na oczy. Byt kształtuje świadomość. To on dyktuje, jak powinny przebiegać procesy historyczne i zakłóca obiektywne postrzeganie faktów.
Jakże orzeźwiająco podziałałoby na nas wszystkich, gdybyśmy chociaż raz usłyszeli od archeologów, że nie wiedzą wszystkiego. Jakże pięknie byłoby dowiedzieć się, że mają oni wątpliwości. Poznać ich najbardziej śmiałe spekulacje, których niejednokrotnie nie ważą się zdradzić nawet wąskiemu gronu swoich adwersarzy, a następnie utwierdzić ich w przekonaniu, że właśnie tym ideom powinni w przyszłości oddawać się ze zdwojoną energią. Kto wie, w jakie dalekie światy może nas przenieść podobna wymiana myśli, jeśli nawet już spekulacje laików odbierają nam dech w piersiach.
Niestety, wydaje się jednak, że ten najbardziej fascynujący bestseller o największych zagadkach ludzkości nigdy nie zostanie napisany. A to dlatego, że takie tasiemcowe kompendium, w którym najbardziej uznani i najbardziej kompetentni eksperci naszych czasów, nie zważając na krytykę, wymieniliby swoje najbardziej sporne odkrycia i najbardziej dziwaczne teorie, postawiłoby to pod znakiem zapytania wszystko, nad czym mądre głowy pracowały przez dziesięciolecia – ich zawodowe kompetencje. Tylko ten, kto potrafi dostarczyć odpowiedzi, zasługuje na akademickie tytuły i godnie pracuje na swoje utrzymanie. Napisanie wielkiego dzieła wypełnionego znakami zapytania byłoby samobójczym zadaniem.
Nie chcę jednak wszystkiego przedstawiać w czarnych barwach. Los się odwraca, tym bardziej, że równocześnie za ster chwyta nowe pokolenie. Pokolenie, które wyrosło w czasach, w których docenia się odmienne poglądy, a za pośrednictwem Internetu można je wygłaszać publicznie, nie będąc jednocześnie skazanym na spalenie na stosie.
A wy jesteście częścią tego pokolenia – kacerzami nauki. Idźcie swoją własną drogą. Nie wierzcie ślepo we wszystko, czym was się częstuje. Zarzucajcie naukową elitę pytaniami. I z czystym sumieniem podawajcie w wątpliwość wszystko to, co wydaje wam się niedorzecznością.
Nie bójcie się szalonych myśli! Najbardziej szalone idee czekają jeszcze na swoich autorów. Ich cienie rozbłyskują już w naszej świadomości, tam gdzie stale zmienia się „prawda” – podobna do przelotnej halucynacji, której od czasu do czasu ulega większość ludzkości. ...”