http://www.news.panoramasilesia.pl/v/18 ... siezniczkiCytuj:
Skarby śnią się po nocach wszystkim. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi grzebie w ziemi, by je znaleźć. Jedni trafiają na złoto, inni na srebrną biżuterię z XIII wieku, jeszcze inni na guziki z mundurów. I wszyscy cieszą się tak samo
– Nie podawaj naszych nazwisk – mówi Antoni, operator kamery z zawodu a poszukiwacz skarbów z zamiłowania. – Powiedz co napiszesz, żeby przez ten tekst nikt nie miał nieprzyjemności – zastrzega jego przyjaciel w poszukiwaniach, zawodowy fotograf.
Gorączka poszukiwań
„Wszystkie wydarzenia i postacie opisane w tej książce są prawdziwe. Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione na ich prośbę lub ze względu na ich bezpieczeństwo” – tak zaczyna swą książkę Tomek Michniewicz, znany polski podróżnik. W swej wydanej w zeszłym roku „Gorączce. W świecie poszukiwaczy skarbów” pisze, jak to udało mu się wkręcić na poszukiwania hiszpańskiego złota w Nowym Meksyku oraz na poszukiwania podmorskich skarbów z firmą Mel Fisher’s Treasures. Czy cokolwiek znalazł, tego z książki się już nie dowiemy, bo poszukiwania były prowadzone na granicy prawa lub już po jej przekroczeniu.
Poszukiwacze o skarbach nie opowiadają. Jednak o samych eksploracjach mówią chętnie, z błyskiem w oku. I o facecie, który zrezygnował z pracy, bo tak go poszukiwania wciągnęły. Zupełnie tak, jak o swoich znajomych w „Gorączce” opowiada Tomek Michniewicz: „Mówiąc szczerze, właśnie tak wyobrażałem sobie poszukiwaczy zatopionych wraków – gości lubiących adrenalinę i wyzwania, którzy żyją szybko, umierają młodo i mają w dupie pracę na etat”.
Fotograf i kamerzysta opowiadają i o innym, który znalazł pięć słoików pełnych złota. Jedne z tych, które na Dolnym Śląsku zakopywali uciekający przed Armią Czerwoną.
– Słoików, baniaków, czyli tzw. zakopów jest tam multum – przyznaje Artur Troncik, z zawodu kucharz, członek rady nadzorczej Fundacji na Rzecz Odzyskania Zaginionych Dzieł Sztuki „Latebra”, właściciel firmy geofizycznej, najmujący się do poszukiwań, a jako „Saper” jeden z bardziej znanych poszukiwaczy w kraju.
Szukaj i znajdź, ale nie wykopuj
– Teoretycznie rzecz ujmując, nie można takiego słoika wykopać. Można mieć wykrywacz, ale nie znalezione rzeczy. Dlatego nikt tego w domu nie trzyma – wyjaśnia kamerzysta. Ale fotograf dodaje, że lepsze od znalezisk, są pytania. – Znajdujesz medalik. I pytasz: a skąd to się wzięło w tym miejscu? I gdzie pojechać, aby znaleźć odpowiedź. Ludzie porównają mapy, sprawdzają przebieg starych dróg. I mają wielką wiedzę. Albo: nie wiesz co znalazłeś, wrzucasz na forum i od razu ktoś ci daje odpowiedź.
– W Polsce jest około kilkadziesiąt tysięcy poszukiwaczy. Część interesuje się pamiątkami ostatnich wojen, szuka bagnetów, hełmów, łusek, odznaczeń, a inna grupa szuka tylko ciężkiego sprzętu, wydobywa fragmenty zniszczonych pojazdów, przeszukuje stodoły, strychy, stara się ratować zachowane jeszcze elementy na skupach złomu, by w końcu za własne pieniądze odrestaurować zabytkowy pojazd, który wszyscy potem możemy oglądać na rekonstrukcjach historycznych czy nawet w filmach fabularnych. Wielu poszukiwaczy nie ma sprecyzowanych zainteresowań. Im frajdę daje wyjazd raz na jakiś czas na pole, by szukać tego, co ludzie kiedyś gubili bądź wyrzucali. Znajdują kapsle, żelazny złom, zdarzają się guziki i monety. Tacy hobbyści oczywiście szukają poza stanowiskami archeologicznymi – uważa Artur Troncik. W zeszłym roku razem z archeologami prof. Andrzejem Kokowskim i Marcinem Piotrowskim odkrył srebrny skarb w Czermnie. Za ten wyczyn panowie zostali nominowani do nagrody wydawnictwa National Geographic, Travelery w kategorii „Naukowe odkrycie roku”. Czy wygrają, jeszcze nie wiadomo, bo głosowanie trwa. Troncik ma jednak wielką nadzieję, że ta nominacja postawi w innym świetle poszukiwaczy. – To jest taki wielki ukłon środowiska archeologów w naszą stronę, w stronę pasjonatów – zapewnia poszukiwacz.
Prof. Andrzej Kokowski, który zaprosił go do badań w Czermnie, chwali Artura, ale mówi o nim jako o „chwalebnym wyjątku”. – Dochodzą do mnie rzeczy najgorsze: o łachudrach, którzy niszczą stanowiska archeologiczne – mówi prof. Kokowski. – Pan Artur Troncik udowodnił, że współpraca z nim jest nie tylko użyteczna, ale i niezbędna. I machał łopatą jak każdy z nas.
Ich skarb to cenna srebrna biżuteria z XIII wieku: pierścienie, zausznice, bransolety, wisiory noszone przy skroniach. Jak wyjaśnia profesor, odkryto go metodą archeologiczną, ale dzięki mapie elektromagnetycznej, sporządzonej przez Artura Troncika. Poszukiwacz precyzyjnie wskazał miejsce, gdzie leżało sporo srebra. Archeologom największą satysfakcję sprawiło, że znaleźli precjoza w tak zwanym kontekście, czyli widzieli jak i gdzie były zakopane.
Naukowcy, pasjonaci i szabrownicy
– Wspólnie z sobie podobnymi poszukiwaczami, od wielu lat staram się pomagać archeologom w badaniach – Troncik chce wypowiadać się w imieniu tych „dobrych” poszukiwaczy. – Jednak dla wielu archeologów jesteśmy zwykłymi szabrownikami, nikim innym. Jest to problem, bo część archeologów, nie znając naszego środowiska, wrzuca nas do jednego worka z ludźmi, którzy z premedytacją plądrują groby i niszczą stanowiska archeologiczne. My takich ludzi także piętnujemy i potępiamy ich działania. Archeolodzy wrodzy poszukiwaczom sami zapominają, że w ich środowisku także są czarne owce. Co rusz słychać o jakichś ustawianych przetargach na badania „autostradowe” czy o znikających muzealiach. Można spytać, kto jest szkodnikiem: czy jakiś poszukiwacz, który znajdzie kawałek zardzewiałego bagnetu nie przedstawiającego żadnej historycznej wartości, czy profesor, który z biblioteki kradnie cenne księgi? – zastanawia się Troncik. Ale nie chodzi o to, aby przerzucać się błotem. To ostatni moment, aby połączyć działania. Bo poszukiwacze zawsze byli, są i będą.
Archeolodzy i wykrywacze
Czy w takim razie sami archeolodzy nie mogą sięgnąć po wykrywacze? Artur Troncik zapewnia, że choć sam pokazywał studentom archeologii jak obsługiwać tego typu urządzenia, nie przyniosło to wielkich efektów. – Wykrywacz jest wbrew pozorom skomplikowanym urządzeniem. Wielu myśli, że się go włącza i on znajduje. Pewnego razu archeologowie poprosili mnie, abym przeszkolił grupę studentów. Dopiero drugiego dnia, pracując w pięciu, znaleźli pierwszy zabytek! A my z kolegami po godzinie poszukiwań mieliśmy ich już kilkadziesiąt na głowę! Takie badania nie mają sensu, bo szabrownicy po nich znaleźliby kolejny tysiąc zabytków. Gdyby pisać opracowanie na podstawie znalezisk dokonanych przez tych studentów, obraz stanowiska byłby całkowicie zafałszowany – mówi Troncik.
„Saper” jest przekonany, że uczestnictwo poszukiwaczy w badaniach, mogłoby zmienić naszą wiedzę o wielu historycznych wydarzeniach. – Naukowcy polscy nie mają zielonego pojęcia, ile informacji im ucieka każdego dnia. I to są rzeczy niesamowicie cenne. Czytając niektóre opracowania naukowe, stwierdzam, że są mało wartościowe. A byłyby pełniejsze, gdyby uzupełnić je o informacje od ludzi, którzy coś znaleźli – twierdzi. I jako przykład podaje badania, jakie prowadzono w Nowej Cerekwi w latach siedemdziesiątych poprzedniego wieku.
– Prace prowadzono z użyciem spychaczy, które odsłoniły wielki obszar stanowiska. Archeolodzy przebadali w swoim mniemaniu teren gruntownie i faktycznie znaleźli jakieś tam obiekty. Wśród zabytków z kilku sezonów badań były trzy monety: jedna złota i dwie srebrne. Po zakończeniu badań teren wyrównano i zaorano. W książkach znalazła się informacja, że w Nowej Cerkwi była jakaś mała osada celtycka, parę chałup i nic więcej. Po roku 2000 do archeologów dotarła informacja, że w hałdach znajdowane są zabytki celtyckie. W efekcie wspólnych działań archeolodzy z Warszawy i Wrocławia oraz poszukiwacze znaleźli olbrzymią ilość artefaktów, w tym około 300 monet celtyckich ze złota oraz srebra.
Po latach okazało się, że to, co niegdyś uznano za małą, nieznacząca osadę, było wielkim ośrodkiem handlowo-przemysłowym. Zawsze archeolodzy zarzucali poszukiwaczom, że niszczą tzw. kontekst archeologiczny, a ja tu zapytam, co jest cenniejsze, zabytek bez kontekstu, czy kontekst bez zabytków? – puentuje Troncik.
Troncika kłopoty z policją
W zeszłym roku Artur Troncik przekazał do Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu kolekcję ponad 200 zabytkowych, przede wszystkim średniowiecznych przedmiotów.
Wyjaśnia, że kupował je od handlarzy na bytomskim targu staroci, który nota bene przez wiele lat odbywał się przed wejściem do muzeum. Niedługo po przekazaniu dyrektor placówki zgłosił policji swoje podejrzenia, że przedmioty zostały wykopane nielegalnie. Sprawa jednak rozeszła się po kościach.
– Jeżeli będę w podobnej sytuacji, postąpię tak samo. Przypomnę, że mówimy o około 200 zabytkach z sześciu województw i ponad 40 stanowisk archeologicznych. Tę sytuację można porównać z kradzieżą fragmentu napisu znad bramy prowadzącej do obozu Auschwitz-Birkenau – mówi Dominik Abłamowicz, archeolog i dyrektor Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Wie o nominacji Troncika do nagrody wydawnictwa National Geographic, Travelery w kategorii „Naukowe odkrycie roku” i jego współpracy z archeologami.