Cytuj:
Jedni kradną, a drudzy gubią się w przepisach. Poszukiwacze i archeolodzy kłócą się już 20 lat
Polskie przepisy o ochronie zabytków są podobne do tych z Zachodu, ale nasi archeolodzy nie umieją z nich korzystać. Zamiast wypracować jednolite zasady ich interpretacji, podejmują chaotyczne i niekonsekwentne decyzje. Poszukiwacze natomiast zwykle w ogóle nie przejmują się obowiązującym prawem albo go nie znają. A nawet jeśli mają dobre intencje i chcą pomóc, to z reguły osiągają odwrotny skutek. O trudnych relacjach między zawodowcami a amatorami opowiada dr Maciej Trzciński, kierownik Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu i adiunkt w Katedrze Kryminalistyki Uniwersytetu Wrocławskiego.
MenStream.pl: Czym właściwie różni się archeolog od poszukiwacza?
Dr Maciej Trzciński: Główna różnica polega na tym, że kiedy poszukiwacz znajdzie - na przykład - dzban wypełniony monetami, to dla niego będą to tylko dzban i tylko monety. Większość amatorów nie będzie zainteresowana rozkodowaniem tego, co nazywamy kontekstem kulturowym. Dla nich ważne jest tylko znalezienie ciekawego przedmiotu, efektownego gadżetu. Tymczasem archeolog bada też inne aspekty dotyczące odkrycia. Będzie chciał się dowiedzieć, dlaczego ten zabytek znalazł się akurat w tym miejscu, dlaczego go tu ktoś zakopał, zastanowi się, czy może coś jeszcze jest w pobliżu. Zawodowiec jest w stanie wycisnąć więcej informacji i opracować je w bardziej kompleksowy sposób.
Między archeologami a poszukiwaczami trwa konflikt, ale przecież właśnie z prac poszukiwawczych wyewoluowała zawodowa archeologia. Sto, sto pięćdziesiąt lat temu do Egiptu i do Azji Mniejszej przyjeżdżali milionerzy, którzy brali do ekipy archeologów i wspólnie prowadzili badania.
To prawda. Jednak czym innym są badania prowadzone wspólnie z archeologami, a czym innym samodzielne poszukiwania, kiedy przez nieznajomość metodologii badań bezpowrotnie niszczy się ślady na miejscu, w którym doszło do odkrycia.
Poszukiwacze są dla archeologów jak szkodniki?
W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy środowisko się podzieliło, faktycznie każdy poszukiwacz był traktowany jak złodziej i niszczyciel. Dziś sytuacja wygląda już lepiej i nawet wybitni archeolodzy dopuszczają do prac badawczych amatorów. O ile nie będą oni ruszać zabytków.
Jestem absolutnie za tego typu współpracą. Tak jak to było w przypadku Heinricha Schliemanna i Wilhelma Doerpfelda, którzy w 1873 roku odkryli Troję. Albo lorda George'a Carnarvona i Howarda Cartera, którzy w 1922 roku odkryli grób Tutanchamona. W tych przypadkach współpraca wyglądała właśnie tak, że w momencie ważnego odkrycia amatorzy oddawali archeologom pierwszeństwo, żeby ci mogli precyzyjnie opisać znalezisko.
I sądzi Pan, że dziś taka powszechna współpraca jest możliwa?
Tak. Na miejscu badań mogą pracować amatorzy, ale kiedy natrafią na zabytek, muszą konsultować się z archeologiem. Ten będzie mógł nimi pokierować, powiedzieć: panowie, tak nie można, tu nie kopiemy, tu trzeba zrobić zdjęcie, a to trzeba narysować i zadokumentować. Znajomość metodologii pracy archeologicznej jest niezbędna.
Nierzadko zdarza się jednak, że poszukiwacze są bardziej efektywni w znajdywaniu skarbów, niż archeolodzy. Są takie przypadki, że amatorzy ponownie rozkopują tereny, na których wcześniej działali zawodowcy i dokonują kolejnych odkryć.
Zdarzają się sytuacje, gdy zawodowcy mają wątpliwości co do tego, czy coś jest zabytkiem, czy nie. Niedawno przeszedłem się po wykopach na wrocławskim Starym Mieście i rozmawiałem z kilkoma archeologami. Teoretycznie badają oni pozostałości po średniowieczu, ale przecież w wyższych warstwach wykopalisk mogą znaleźć też zabytki z młodszych epok, na przykład poniemieckie. Są to różnego rodzaju karnisze, emaliowane miski, przedmioty codziennego użytku. Zgodnie z obowiązującym prawem one też powinny być określone w dokumentacji jako zabytek archeologiczny. Tymczasem dowiaduję się, że po południu przychodzi na wykopaliska złomiarz i to wszystko zabiera. Archeolodzy w ogóle nie są tym zainteresowani.
I takie podejście daje pole do popisu poszukiwaczom.
To prawda. Tym bardziej, że wielkim problemem jest ich powszechna nieświadomość. I nie chodzi już nawet o to, że wykopują zabytki bez sporządzenia pełnej dokumentacji i zacierają kontekst historyczny. Wielu poszukiwaczy nie wie nawet, że musi zgłosić każde odkrycie i że nigdy nie będzie jego właścicielem. W Polsce działa przepis mówiący o tym, że jedynym właścicielem zabytku archeologicznego jest Skarb Państwa. To także jest kością niezgody w debacie między zawodowcami a amatorami. Czy rzeczywiście musi tak być? Czy w przypadku części z tych zabytków właścicielem nie mógłby być znalazca albo właściciel terenu, na którym taki zabytek został odkryty?
W wielu krajach Europy Zachodniej działają przepisy, które pozwalają znalazcy zachować prawo własności do zabytku.
Tak mówi klasyka w tym zakresie, czyli prawo rzymskie. Według niego właścicielami rzeczy znalezionej powinni być pół na pół znalazca i właściciel terenu, na którym doszło do odkrycia. Ten model nadal funkcjonuje na Zachodzie: w Niemczech albo w Wielkiej Brytanii. Na Wyspach jest zresztą tak, że państwo jest właścicielem tylko takich zabytków archeologicznych, które mają więcej niż trzysta lat i zostały wykonane z metali szlachetnych. Cała reszta należy do znalazcy albo do właściciela terenu, którzy mają się dogadać co do podziału.
Jeżeli w Wielkiej Brytanii wykopie pan na swojej działce, powiedzmy, dwustuletnią wazę, to może pan ją zachować albo sprzedać. Co więcej - państwo ma obowiązek ją od pana odkupić. Zresztą Brytyjczycy mają z tym problem, bo zaczyna im brakować pieniędzy - tam co roku znajduje się naprawdę masę wartościowych rzeczy.
Czy w takim razie w Polsce nie przydałoby się wprowadzić prawa własności wzorowanego na brytyjskim?
Jestem temu przeciwny. Polacy to nie Brytyjczycy. Mamy zupełnie inną kulturę prawną i świadomość obywatelską - niestety Polak nie ma zaufania do państwa, a państwo nie ufa obywatelowi. Co gorsza, niewiele robimy, żeby ten stan zmienić. My do przepisów w stylu brytyjskim po prostu jeszcze nie dorośliśmy.
Brak zaufania na linii państwo-obywatel nie dziwi, skoro nawet nieświadomy poszukiwacz, który zabiera do domu znalezioną w ziemi zardzewiałą poniemiecką miskę, jest traktowany jak złodziej.
To prawda. Zamiast informowania o działających przepisach straszy się go. Znalazca jest przerażony, boi się, że będzie ciągany po sądach i prokuraturze. Państwo powinno włożyć więcej wysiłku w popularyzację prawa i uświadomienie, co można, a czego nie. To powinno zacząć się już na etapie szkoły, bo w przypadku czterdziestoletniego faceta, który jest poszukiwaczem od dwudziestu lat, jest już za późno. On żyje już w przeświadczeniu, że przepisy można omijać i wie, jak robić to najlepiej.
Załóżmy, że chcę zostać poszukiwaczem zgodnie z prawem. Występuję o zgodę do konserwatora zabytków. Jakie warunki muszę spełnić?
Jest całe rozporządzenie określające listę dokumentów, które amator musi skompletować. Jednak zanim konserwator wyda zgodę, najpierw na poszukiwania musi zgodzić się właściciel terenu. Przy takich obostrzeniach w rzeczywistości mało kto kwapi się do wystąpienia o oficjalne pozwolenie. W 2009 roku w Polsce wydanych zostało jedynie 20 takich zezwoleń, a szacunkowo poszukiwaniami zajmuje się od 60 do 100 tysięcy osób. Większość tych ludzi prowadzi prace nie tylko bez zgody konserwatora zabytków, ale nawet bez pozwolenia i wiedzy właściciela terenu.
I wszyscy łamią prawo z premedytacją?
Nie. Część z nich nie zdaje sobie sprawy z obowiązujących przepisów. Są też i tacy, którzy znają je doskonale. To są po prostu rabusie zakładający, że skompletowanie potrzebnych dokumentów jest zbyt skomplikowane, czasochłonne i w ogóle zbędne.
Ich argumenty nie są całkowicie pozbawione sensu, bo według polskiego prawa nawet jeżeli uporają się z biurokracją i dostaną pozwolenie, to pozwala ono tylko na poszukiwania, ale już nie na wyciągnięcie zabytku z ziemi.
Faktycznie, pozwolenie powinno być wydawane nie na prace poszukiwawcze, a na prace poszukiwawczo-wydobywcze. Bo istniejące dzisiaj przepisy są dla amatorów absolutnie nie do zaakceptowania. Przecież żaden z poszukiwaczy nie zgodzi się na dzwonienie do konserwatora za każdym razem, gdy znajdzie coś w ziemi. W momencie odkrycia będzie on przecież chciał koniecznie sprawdzić, co tam jest. Niestety wielu poszukiwaczy to ludzie, którzy kierują się tylko pragnieniem posiadania. Chcą wykopać coś efektownego, być lepsi od konkurentów, móc powiedzieć znalazłem więcej od ciebie. Patrzę czasem na dyskusje na forach poszukiwaczy i uważam, że poszło to za daleko. Ci ludzie po prostu nie rozumieją istoty rzeczy.
Co zwykle dzieje się ze znaleziskami takich amatorów? Stawiają sobie średniowieczny garnek na półce w dużym pokoju?
Zdarzają się nawet takie przypadki, że z niewiedzy ludzie trzymają w domach naczynia z epoki brązu będące de facto amforami. To dla nich ozdoby, choć kilkaset lat temu służyły do chowania kości zmarłych. Takie naczynia ludzie potrafią ustawić na przykład na regale w sypialni, obok nich zawiesić karabin z drugiej wojny światowej, a pod łóżkiem schować jeszcze granaty. I to nawet nadal działające!
Są też tacy, którzy starają się sprzedać zabytki na czarnym rynku. Kto to kupuje?
Zbieracze tego typu eksponatów faktycznie bardzo często nie poprzestają na dekorowaniu nimi mieszkań, ale też nimi handlują. Policja dowiaduje się o takich sprawach głównie przez internet. Ludzie na portalach aukcyjnych w sposób dość naiwny i prymitywny chwalą się skarbami. Chociaż trzeba przyznać, że od kiedy w 2007 roku policja na bieżąco zaczęła monitorować internet, takich aukcji jest mniej.
Czy legalni poszukiwacze w takim razie coś ze swoich prac mają?
Satysfakcję (śmiech). Poszukiwaczom nie przysługuje nagroda pieniężna. Ta należy się tylko w sytuacji przypadkowego odkrycia skarbu. Według rozporządzenia ministra kultury znalazca może dostać maksymalnie trzydziestokrotność średniego miesięcznego wynagrodzenia w danym roku. W tej chwili jest to około 120 tysięcy złotych.
W praktyce w około 70 procentach przypadków znaleźne trafia do rolników, którzy znajdują zabytki w czasie prac na polu. Często dostają za to spore pieniądze. W ostatnich latach kilka osób dostało nawet kwoty w granicach stu tysięcy złotych. Tyle że państwo wręcza te nagrody po cichu, żadne media o tym nie mówią. Dowiedziałem się, że robi się to w ten sposób w obawie przed gorączką złota, że na terenach dotkniętych bezrobociem ludzie zaczną masowo szukać skarbów. To nieprawda, bo przecież przepis mówi wyraźnie, że nagrody dostają tylko ci, którzy dokonają odkrycia przypadkowo.
Czyli poszukiwacze są pozbawieni szans na bycie legalnymi właścicielami zabytków archeologicznych, a nawet jeśli będą współpracować z konserwatorami, nie dostaną żadnych pieniędzy. Nie wygląda to na wymarzone hobby, a mimo to ich grono stale rośnie.
Niestety jest w polskim prawie luka, która ułatwia amatorom pracę - kupienie detektora metalu nie jest u nas w żaden sposób koncesjonowane. W sklepie nikt nas nie zapyta ani o nazwisko, ani do czego będziemy tego sprzętu używać. Ten problem został rozwiązany na przykład w Rumunii. Działa tam przepis, który zakazuje używania detektorów metalu bez powiadomienia konserwatora. Tam państwo wie, kto jest właścicielem takiego sprzętu i kontroluje, w jaki sposób jest on używany. Jeśli ktoś zostaje przyłapany w lesie z detektorem, to musi mieć przy sobie pozwolenie.
Natomiast w Polsce facet w lesie z detektorem w ręku - zgodnie ze wskazówkami rasowych złodziei zabytków - mówi, że szuka kluczy albo meteorytów. A przecież wystarczyłoby ograniczyć poszukiwaczom dostęp do tych urządzeń i nie byliby w stanie nic znaleźć. Taki przepis przydałby się tym bardziej, że udowodnienie poszukiwaczowi winy jest niezmiernie trudne. Chyba, że zacznie już kopać. Wtedy oczywiście nie będzie mógł się tłumaczyć, że tylko szuka kluczy.
A kiedy już wpadnie, musi liczyć się z dotkliwymi karami: płaci grzywnę, do tego może stracić detektor, a jeżeli przyjechał do lasu samochodem - to może pożegnać się również z nim?
To prawda. Jestem absolutnie za tym, żeby nielegalnych poszukiwaczy karać. Ludzie muszą wiedzieć, że zabawa w poszukiwania to nie farsa. A niestety gros poszukiwaczy kpi sobie z przepisów dotyczących ochrony zabytków. W internecie śmieją się, że prokuratorzy są nieudolni i nie chce im się tego typu spraw prowadzić, bo to dla nich zupełna egzotyka. Wolą szukać zabójców, złodziei, malwersantów, ale nie faceta z detektorem. Mała wykrywalność nielegalnych poszukiwaczy w Polsce jest faktem - co roku zapada tylko kilka wyroków skazujących.
Źródło:
http://menstream.pl/wiadomosci-reportaz ... 79041.html