|
W czeluściach mroku powoli zaczynał rysować się kontur drzew okalających stary staw, który lata swojej świetności zakończył jeszcze przed II wojną światową. Dookoła jest ciemno pomimo tego, że jest sam środek dnia, jeszcze nawet południe nie minęło. Sprawcami tej ciemności są ciężkie, burzowe chmury nisko wiszące nad terenem przez który brniemy mozolnie wciąż naprzód i naprzód a mimo to zdawać by się mogło, że stoimy w miejscy, to wicher tak mocno wiejący na wprost naszej drogi sprawia, że coraz trudniej nam posuwać się do przodu. Trwało to długą chwilę, mimo że nam się wiecznością zdawało, aż dotarliśmy do drzew, pośród których wiatr już się tak nie panoszył i bez trudu pokonaliśmy pozostały odcinek do drzewa, a właściwie bardziej pasowałoby napisać, do Drzewa. Tak, na pewno, do Drzewa, z pewnością było to złudzenie jakieś, ale wydawało się nam jakoby to nie drzewo na nas czekało u celu naszej wyprawy, a potwór jakiś z innego świata, prawdziwy niczym człowiek, taki jak każdy z naszej trójki dzielnych poszukiwaczy zaginionych skarbów, lecz po pięciokroć, ale, po dziesięciokroć większy od nas i straszniejszy oczekiwał naszego nadejścia. Jak diabeł z piekła rodem czekał na śmiałków, którzy odwagę mieli szarpnąć się na skarb przez niego strzeżony od wieki wieków a może i dłużej jeszcze. Swoimi diabelskimi ślipiami wpatrywał się w nas jakby chciał zahipnotyzować i rozkazać nam abyśmy uciekli stamtąd gdzie pieprz rośnie, wyciągał ku nam swoje konarzyste ramiona jakby chciał nas przestraszyć samym widokiem swoich grubych, umięśnionych gałęzi. Lecz nieustraszona trójca poszukiwaczy nie bacząc na burzową pogodę, na szalejącą wichurę, na spowijające cały okoliczny teren ciemności zbliżyła się do Drzewa pchana żądzą odniesienia wymarzonego sukcesu w postaci starego, przeżartego przez rdzę garnka wypełnionego złotymi monetami i złotą biżuterią z dużą ilością klejnotów. Nasze umysły z pewnością nie zwracały najmniejszej uwagi na to co się działo dookoła, nic nie było istotne poza samym Drzewem, a ściślej rzecz ujmując poza jedną małą częścią jego a nawet można by powiedzieć że brakiem jego części, kawałkiem którego nie ma, pustką w której chcieliśmy zanurzyć swoje ręce aby osiągnąć ekstazę wyciągając je wypełnione złotym runem. I już jeden z nas, ten najpierwszejszy u podnóża Drzewa, wyciągał swoją dłoń niczym Adam po owoc zakazany lecz nie zdążył, bowiem z nieba samego zstąpił na ziemię ogień, uderzył w jego głowę, omotał jego szyję niczym szal jedwabny i zostawiając za sobą spalony swąd ludzkiego ciała przeskoczył na drugiego, który też z przodu był przede mną i jego też pochłonął zanim zdążyłem pomyśleć że i ja za chwilę spłonę i jednocześnie gdy czułem już na moich policzkach żar dopadającego i mnie w końcu piorunistego ognia usłyszałem grzmot jego jak ryk tysiąca dusz potępionych ……. Wciąż przerażony otwieram oczy i w ciemnościach panującej nocy wpatruję się w okno, za którym co chwilę widać ogniste pioruny spływające z nieba na ziemię i słucham grzmotów im towarzyszących, które brzmią jak ryk tysiąca dusz potępionych grzeszników smażących się w otchłaniach piekielnych kotłów …
Nie masz wystarczających uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
|